Na skróty:

Przejdź bezpośrednio do treści (Alt 1) Przejdź bezpośrednio do menu głownego (Alt 2)

Jacek Dehnel poleca
Sekstet czyli septet

Pieter Brueghel, „Ślepcy“ (fragment)
Pieter Brueghel, „Ślepcy“ (fragment) | © domena publiczna

W „Upadku ślepców“ Gert Hofmann opisuje jeden dzień z życia bohaterów obrazu Pietera Bruegla. Ale ślepcy Hofmanna to nie tylko szóstka kalek – to także, a może przede wszystkim, ludzkość w miniaturze, usiłująca poznać istotę świata.

Jacek Dehnel

Muzeum Capodimonte, dawny letni pałac królów Neapolu, stoi na wysokim wzgórzu, z którego widać całe miasto: w środku parku ściany w kolorze brudnego różu, wysokie arkady, przeskalowane, nie na miarę człowieka. Leniwe popołudnie. I dwa obrazy z ostatnich lat życia Bruegla: Mizantrop i Ślepcy. Pieter Bruegel Starszy maluje je mniej więcej na rok przed śmiercią; na rysunku, który wykonał trzy lata wcześniej, a który uważa się za jego autoportret, ma zmierzwioną czuprynę i brodę, twarz pooraną zmarszczkami. Patriarcha rodu artystów, szacowny starzec. W rzeczywistości kiedy umierał, miał koło czterdziestki.

Okładka książki „Upadek ślepców“ Okładka książki „Upadek ślepców“ | © Państwowy Instytut Wydawniczy Ślepcy, Ślepcy wiodący ślepców albo Przypowieść o ślepcach mierzą prawie metr na półtora metra: tempera na płótnie, sześć postaci, jedna za drugą, wpadających do zimnego potoku. Namalowani najpewniej z natury, bo dokładnie i uważnie – na tyle, że dwudziestowieczni okuliści umieli zdiagnozować konkretne przyczyny utraty wzroku – są jednak pozbawieni imion czy historii. Tę lukę zapełnia minipowieść Gerta Hofmanna.
 
W Upadku ślepców Gert Hofmann stworzył prawdziwy narracyjny majstersztyk: w dziesięciu rozdziałach obserwujemy grupę z obrazu Bruegla – i patrzymy na tych, którzy nie widzą, co czuje się w najdrobniejszych szczegółach tekstu. To tylko jeden dzień z ich życia od chwili, gdy ktoś budzi ich jeszcze przed świtem stukaniem w wierzeje stodoły („Czy wzeszło już słońce. – Nie. – A dlaczego? W ogóle nie wzejdzie? Lecz tego również stukający nie wie.“) aż po noc („ – A nas zamknąłeś? – Tak. – Dlaczego? / Żebyśmy w ciemności nie zrobili sobie krzywdy. – W jakiej ciemności? – pytamy. – Stodoły czy nocy? – Nocy. – Czyli znów jest noc! – wołamy. I słyszymy po naszych głosach: tak, to musi być noc. No noc brzmi inaczej niż dzień, kiedy się w nią zawoła, nawet w stodole.“). Ale dzień szczególny, w którym ma ich sportretować słynny malarz.

Ślepcy stanowią zbiorowe ja, ich jaźń jest wspólna, bezosobowa; wprawdzie co jakiś czas ten czy tamten wyodrębnia się z niej, by dało się opowiedzieć jego historię, ale narracja zaraz powraca do zbiorowości, to tego dziwnego tworu, zrośniętego z sześciu niewidomych mężczyzn, poruszających się po omacku („przechodzimy w ciągu jednego dnia przez trzy wsie, czasem nawet przez cztery. Albo może sądzimy tylko, że przechodzimy przez cztery wsie, gdy tymczasem kręcimy się cały czas w kółko po tej pierwszej“). Trochę jak zgrany sekstet, z którego poszczególne instrumenty co jakiś czas się wysforowują, a potem wspólnie grają temat. Dopiero pod koniec książki do zespołu dołącza instrument koncertujący, wzięty z innego porządku: Malarz, stojący w oknie swojego zasobnego domostwa, i stamtąd niechętnie odpowiadający na ich pytania. Malarz widzi i z widzenia uczynił sobie zawód; żeby zdobyć sławę, żeby otrzymać za płótno pięćset talarów, żeby wyrzucić z siebie dręczące obrazy, zmusza sześciu ślepców, by raz po raz szli nad potok i walili się w dół na kamienie, by mógł możliwie najcelniej oddać ich podobizny, ruchy, mimikę. Wszystko to dla patrzenia i widzenia.

Kto w tym obrazie nie odnajdzie siebie, jest prawdopodobnie ślepy.

Powieść Hofmanna jest oczywiście osadzona w realiach XVI wieku, więcej: w realiach obrazów Bruegla, gdzie głód miesza się z obżarstwem, sacrum z brudem, bezwstydna sprośność z bezwstydnym okrucieństwem. Ale nie jest historią o Niderlandach w XVI wieku (choć pojawia się tu tamtejsza obyczajowość) ani historią o Brueglu (choć jest tu niewątpliwie obecny, nie tylko jako postać), ani nawet historią o byciu niewidomym. Nie sądzę, prawdę mówiąc, żeby współcześni niewidomi się w niej odnaleźli, i to nie tylko dlatego, że nie chodzą szóstkami, w wełnianych opończach, by żebrać po wsiach i miasteczkach, ale dlatego, że ta książka nie traktuje o niepełnosprawności. Mówi o poznaniu, jego ograniczeniach i jego bezwzględności.

Ślepcy Hofmanna to nie tylko szóstka kalek – to także, a może przede wszystkim, ludzkość w miniaturze, usiłująca poznać istotę świata, w którym nie ma niczego pewnego. To, co wiedzą, przyjmują na wiarę: kierunki świata, pory dnia i nocy, to, czy są na wzgórzu, czy w dolinie. Kiedy dziecko wyprowadza ich za stodołę, żeby tam sobie ulżyli, wierzą, że są za stodołą i ufnie rozpinają kaftany – by po chwili dowiedzieć się, że zdjęli portki na środku placu w miasteczku, ku uciesze natrząsających się z nich mieszkańców. Są bezbronni wobec ludzi, których napotykają na swojej drodze: każdy może ich oszukać, podać się za kogo innego, wskazać przeciwny kierunek, kiedy pytają o drogę. Cała ich wiedza o świecie jest nieustannie opatrywana słówkiem „prawdopodobnie“. Ślepcy, nawet jeśli mają jakiś plan, nawet jeśli mają poczucie celowości i bycia na właściwym miejscu, mogą być na miejscu niewłaściwym: „– Popatrz no na nich – woła i prawdopodobnie wskazuje na nas. Od razu przychodzi nam do głowy, że weszliśmy w kwiaty, więc postępujemy do tyłu, ale nie jesteśmy pewni, czy nie depczemy teraz czasem jakichś innych kwiatów.“

Kto w tym obrazie nie odnajdzie siebie, jest prawdopodobnie ślepy.
 
Gert Hofmann, Upadek ślepców, tłum. Jacek Stanisław Buras, PIW, Warszawa 2005