Drugie pokolenie Polaków w Niemczech
Mamo, kiedy stałam się Niemką?

Polska i niemiecka flaga
Źródło: flickr.com; Foto (fragment): Senat RP; CC BY-NC-ND 2.0

Mówią po polsku z niemieckim akcentem. Przyjeżdżają na urlop nad Wisłę. Co łączy drugie pokolenie polskich emigrantów z Polską?

Paweł Figurski

Maximilian mieszka z kotem w niewielkim domku w lesie. To jeszcze Koblencja, ale do pracy na uniwersytecie położonym w samym mieście jedzie samochodem około dwudziestu minut. – Jestem minimalistą. Nie chcę posiadać więcej, niż potrzebuję. Poza tym tworzę muzykę i, grając na gitarze czy perkusji, nie chciałem martwić się, czy komuś przeszkadzam – tłumaczy.

Mówi po polsku z niemieckim akcentem i co jakiś czas wtrąca niemieckie słowo. Od „also” (niem. „więc”) rozpoczyna co drugie zdanie. – Urodziłem się w Niemczech. Języka polskiego uczyli mnie rodzice. Poza domem mówiłem tylko po niemiecku; nawet z kolegami z Polski. Chyba że chcieliśmy coś ukryć albo załatwić między sobą, to przechodziliśmy na niezrozumiały dla innych polski. A… I jeszcze jak Rosjanie demonstrowali swoją siłę, mówiąc po rosyjsku, to też zaznaczaliśmy swoją obecność, mówiąc po swojemu – śmieje się.

Max to pierwsze dziecko Ani i Romana. Oboje pochodzą z przygranicznego Zgorzelca. Ona po raz pierwszy przyjechała do Koblencji (Nadrenia-Palatynat) w 1986 roku na ślub znajomego z Polski. I zakochała się w mieście; kolorowym, z otwartymi i dobrze wyposażonymi sklepami, tak różnym od szarego w tamtym czasie Zgorzelca. – Miałam paszport tylko na trzy miesiące, ale wiedziałam, że do Polski już nie wrócę. Wtedy niczego tam nie było, nie miałam po co wracać. Pamiętam, że jak pierwszy raz odwiedzili mnie rodzice, to ojciec powiedział: „Córciu, ty tutaj zostań” – opowiada Ania.

Koblencja
Koblencja | Foto: Paweł Figurski
Roman trafił do Niemiec już po upadku żelaznej kurtyny. – To był mój dobry znajomy. Kiedy przyjechałam w odwiedziny do Zgorzelca, przypadkowo spotkałam tam Romka. Znowu się do siebie zbliżyliśmy. Romek bez wahania zdecydował, by przyjechać do mnie do Koblencji – wspomina Ania. Już w Niemczech urodziło się im dwoje dzieci. Dwa lata po Maksie na świat przyszła Nicola.

– Czy jestem Niemcem, czy Polakiem? – powtarza moje pytanie Max. – Nie mogę powiedzieć, że jestem bardziej Niemcem, bo tu się urodziłem i lepiej mówię po niemiecku, czy może bardziej Polakiem, bo z tego kraju pochodzą moi rodzice i dziadkowie. Może to wynika z tego, że nigdy nie rozumiałem granic między narodami, powodów podziałów. Mam dwa obywatelstwa, ale dla mnie to tylko papierki – odpowiada.

Pamięta, że ze względu na ciemne włosy szkolni koledzy brali go za Hiszpana lub Włocha. – Gdy dowiadywali się, jak się nazywam – a moje nazwisko jest dość nietypowe – to pokpiwali sobie ze mnie: „A, ha, ha, ty to jesteś Polak złodziej”. Kompletnie tego nie rozumiałem, nie znałem jeszcze tego stereotypu, a tym bardziej nie mogłem pojąć, dlaczego ktoś jest wyśmiewany tylko z powodu swojego pochodzenia. Szybko zrozumiałem, że nie trzeba się tym przejmować, bo w Niemczech żyje tyle narodowości i każdy jest tu inny.

Narodowość nie miała dla niego znaczenia, gdy dostał powołanie do Bundeswehry. Jego rocznik był jednym z ostatnich objętych powszechnym obowiązkiem służby wojskowej. – Musiałem wysłać list, w którym wyjaśniłem, dlaczego nie chcę iść do wojska. Na trzech stronach napisałem, że nie chcę dotykać pistoletu, jestem pacyfistą. Byłem dobrze przygotowany, miałem wybrane paragrafy, które przekonały wojsko – mówi Max.

– A gdyby to było polskie wojsko? – dopytuję.

– Flaga nie miała żadnego znaczenia. Ja po prostu nie chciałem iść do wojska. Nie wyobrażam sobie też, by te dwa kraje mogły ze sobą walczyć w przyszłości.

Max przyznaje, że podobają mu się polskie tradycje. – Pamiętam śmigus-dyngus. Lubiłem oblewać siostrę wodą. Będę się starał celebrować święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy tak, jak zostałem nauczony. Jeśli się dobrze przyjrzeć tym tradycjom, to czy można powiedzieć, że są takie typowo polskie? Nawet choinka przyszła do Polski z Niemiec, a gdzieś czytałem, że wcale jej Niemcy nie wymyślili, bo wcześniej wiązał się z nią jakiś szamański rytuał.

Niemcy nie są państwem, z którym chciałby się trwale związać. – Teraz mam tu dobrą pracę, jeszcze wiele rzeczy do zrobienia. Chcę by to był taki port, do którego będę mógł zawsze wrócić, gdy na przykład zamieszkam w innym kraju – zdradza Max.

Konkretnego kraju docelowego nie ma. Polska? – dopytuję. – Zawsze chciałem pomieszkać przynajmniej pół roku w Zgorzelcu. To nawet nie chodzi o to, że to polskie miasto. Chciałbym pobyć dłużej z dziadkami, by poznać ich historię. Mnie nie interesują losy kraju, a losy konkretnych ludzi.

„Pracuj, żeby żyć”

W Polsce nie chciałaby mieszkać z kolei Nicola, siostra Maksa. Od dwóch lat mieszka w Australii. W Melbourne robi to samo, co Max w Koblencji – pracuje na uniwersytecie jako pomoc dla studentów. Gdy student ma jakiś problem – od znalezienia konkretnej auli do wsparcia finansowego – to do niej się kieruje.

– Lubię spędzać wakacje w Polsce, żeby zobaczyć się z moją rodziną. Ale myślę, że nie czułabym się tam dobrze, mieszkając na stałe. Szczerze, nie widzę siebie też na stałe w Niemczech. Te oba kraje – mam nadzieję, że nie zabrzmi to źle – kojarzą mi się z mantrą: „Żyj, żeby pracować”. Dlatego też wyjechałam do Australii – wyjaśnia Nicola.

Do rodziców w Niemczech telefonuje, gdy w Europie jest ósma rano lub dochodzi północ. Wtedy, gdy jest przed pracą lub z niej wychodzi, może opowiadać historie z drugiej półkuli. Pewnego razu zadzwoniła z poważnym pytaniem: „Mamo, kiedy stałam się Niemką?”.

Dzwoniła z niemieckiej ambasady w Australii, gdzie wyrabiała nowy paszport. Stary stracił ważność. – Zapytano mnie tam, kiedy stałam się Niemką. Odpowiedziałam, że przecież urodziłam się w Niemczech. Na to urzędnik zażądał zaświadczenia o obywatelstwie moich rodziców, bo według prawa mogę być Niemką od urodzenia tylko w przypadku, gdy rodzice w chwili moich narodzin byli Niemcami. Skontaktowałam się więc z mamą i zadałam jej właśnie to pytanie. Przesłała mi zaświadczenie, że Niemką zostałam, kiedy miałam 13 lat. To był dla mnie szok, bo byłam przekonana, że od urodzenia mam dwa obywatelstwa – odpowiada Nicola.

Szczerze przyznaje, że bardziej czuje się Niemką niż Polką. – W Niemczech się urodziłam i wychowałam, wszyscy moi przyjaciele tam mieszkają – wyjaśnia. Z rodzicami rozmawia po polsku, choć woli pisać już po niemiecku. Z kolei języka angielskiego używa, gdy odpisuje na moje pytania za pomocą komunikatora WhatsApp. – Nigdy nie miałam żadnych nieprzyjemności z powodu mojego pochodzenia. Nawet się cieszyłam, że mogę mówić w jeszcze jednym języku. Czy w przyszłości swoje dzieci też nauczę polskiego? Na pewno będę mówić do nich po niemiecku, ale też trochę po polsku. W sumie to moi rodzice mogą nauczyć je polskiego – śmieje się Nicola.
Koblencja
Koblencja | Foto: Paweł Figurski
Kilkadziesiąt kilometrów od Koblencji, w spokojnej miejscowości Großmaischeid mieszka Mario Sojka, kolega Maksa ze szkolnych czasów. To z nim Max rozmawiał w szkole po polsku, by ukryć coś przed znajomymi innych narodowości. Kilka lat temu Mario kupił tam dom, w którym żyje razem z żoną Dominiką i dwójką dzieci – czteroletnią Emilią i kilkutygodniowym Lukasem. Przed domem stoi nowa mazda. Na niemieckich tablicach rejestracyjnych z umieszczoną obok nich naklejką przedstawiającą polskiego orła.

Dominikę poznał w lipcu 2012 roku w Polsce. – Byłem u dziadków w Lubecku, zaraz obok Lublińca na Śląsku. Tam czas upływał mu – jak zwykle – na graniu w karty z dziadkiem. Aby zabić nudę, napisałem do jakiejś dziewczyny w Internecie. To była Dominika. Spotkaliśmy się kilka razy i można powiedzieć, że w trakcie tego trzytygodniowego urlopu była moją dziewczyną. Potem musiałem wrócić do Niemiec, ale kontakt się nie urwał – wspomina Mario. Dominika przyjechała do niego na cały wrzesień. Na początku 2013 roku po raz kolejny. Już na stałe.

Mario urodził się w 1991 roku w Niemczech. Jego rodzice przeprowadzili się ze Śląska za zachodnią granicę kilka lat wcześniej. W domu Mario mówi po polsku, czuje się Polakiem. – Gdy Polska grała mecz na mistrzostwach w piłce nożnej, to zakładałem koszulkę polskiej reprezentacji – mówi z dumą Mario.

Opowiadam mu o książce My, superimigranci. Emilia Smechowski, córka polskich emigrantów, wspomina w niej swoją wizytę w Polsce w 1990 roku, gdy narodowa drużyna Republiki Federalnej Niemiec z Lotharem Matthäusem, Rudim Völlerem czy Jürgenem Klinsmannem sięgała po złoto. Smechowski przypomina sobie, jak jej matka po wygranym półfinale z Anglią krzyczała: „Teraz będziemy mistrzem świata!”. „Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak szczęśliwej. Jej Niemcy wygrali” – pisała Smechowski. Reakcja matki miała być dowodem na pełną integrację z nową ojczyzną.

– To przesada – komentuje Mario. – Wiadomo, że jak grają Niemcy, to im kibicuję, ale nigdy nie robiłem takich rzeczy na pokaz; by inni myśleli, jak bardzo jestem niemiecki. Znałem jednak polską rodzinę, która nie chciała używać polskiego na co dzień. Jej członkowie mówili: „Teraz jesteśmy w Niemczech i rozmawiamy po niemiecku” – dodaje Mario.

Na pytanie, czy chciałby jednak mieszkać w Polsce, odpowiada przecząco. – Lepiej mówię po niemiecku. Tu mam dobrą pracę w biurze. Gdybym pojechał do Polski, pewnie tak ciekawej i dobrze płatnej pracy bym nie dostał. Mówiąc biegle po polsku, ale z akcentem, prawdopodobnie przez jakiś czas wykonywałbym prace fizyczne.

Dominika, żona Maria, dodaje: – W Niemczech życie jest po prostu spokojniejsze. Jeśli masz rodzinę, to nie musisz się martwić, czy pod koniec miesiąca starczy pieniędzy na to i tamto. To też nie tylko kwestia pieniędzy. Na wizytę do lekarza specjalisty czekam kilka dni, w Polsce to trwa miesiącami, jeśli nie latami.

Mówi, że jeden argument mógłby skłonić ich do powrotu do Polski. – Jakbyśmy wygrali miliony w totolotka – śmieje się Dominika. Na wszelki wypadek dzieci chcą wychować tak, by znały swoje korzenie. Zresztą nie mają z tym kłopotu.

– Emilia, lubisz kluski i roladę? – pyta Mario.

– Mniam, mniam – oblizuje się dziewczynka.

Dominika: – Jak odbieram Emilkę z przedszkola i z rozpędu powiem coś do niej po niemiecku, to mnie poprawia: „Mama, ale gadaj normalnie”. Dopytałam, co to znaczy normalnie. „No, po polsku”.

Dobra decyzja

W Koblencji spotykam się też z Bartkiem. Do Niemiec przyjechał w 1990 roku wraz z mamą, śpiewaczką w warszawskim Teatrze Wielkim. Polska Agencja Artystyczna (PAGART) zorganizowała dla niej przesłuchanie w Szwajcarii. Tam nie znalazła zatrudnienia, ale dostrzegł ją dyrektor koblenckiego teatru. Do Polski wróciła z postanowieniem, że przeprowadza się do Niemiec.

Bartek miał osiem lat, gdy dowiedział się, że wyjeżdża z mamą do Niemiec. Chodził już do szkoły podstawowej w Łodzi. – Wtedy była mowa o wyjeździe na pięć lat. Może to miało mnie uspokoić, ale z drugiej strony dla ośmiolatka wizja kolejnych pięciu lat to też abstrakcja – wyznaje Bartek.

Został do dziś. – Jako dziecko miałem jakieś pretensje do mamy. Nie miałem świadomości, że chciała dla mnie dobrze. Przez dwa lata trudno było mi się zaaklimatyzować. Regularnie jeździliśmy do Polski i zawsze chciałem zostać. Pytałem, czy na pewno musimy wracać do tych Niemiec.

To, że wyjazd był dobrym pomysłem, Bartek uświadomił sobie, gdy już wybrał ścieżkę zawodową. – Od dzieciństwa ciągnęło mnie do komputerów. Zobaczyłem, że mimo braku matury mogę nauczyć się zawodu. W Polsce informatyka nie miała tak wielu specjalności. Chciałem zajmować się administracją sieci i w Niemczech mogłem kształcić się w tym konkretnym kierunku. Poczułem, że mama podjęła dobrą decyzję.

To nie oznaczało jednak braku tęsknoty za Polską i ludźmi, którzy w niej żyją. – Do Łodzi jeżdżę co najmniej raz w roku. Chcę się jak najczęściej widzieć z dziadkami, którzy zbliżają się już do dziewięćdziesiątki. Coraz bardziej mam świadomość, że jeśli oni odejdą, to zamknie się pewna epoka. Jak jadę do dziadków, to wracam do domu. Tam się wychowałem, tam zawsze spędzałem święta. Tam, gdy wychodzę na balkon i spoglądam na łąki, na których grałem w piłkę, czuję, że jestem u siebie. Jeśli nie będzie dziadków, to mój dom już będzie w innym miejscu – wyjaśnia Bartek.

Ten dom mógłby być w Polsce, a nie w Niemczech? – dopytuję. – Myślę, że nie miałbym problemu ze znalezieniem pracy w Polsce. Jako informatyk nie zarabiałbym źle. Kiedy odwiedzam Polskę, zwiedzam piękny Gdańsk czy odpoczywam nad morzem, czuję się fajnie. Ale to wakacje, dwa tygodnie pełnego luzu, w trakcie których nie dostrzega się negatywów. Dłuższe pobyty w Polsce ukazują więcej szarych odcieni. Przykład? Jako informatyk widzę, że w Niemczech poważnie podchodzi się do kontroli danych osobowych. W Polsce jest więcej infiltracji. Każda karta SIM jest zarejestrowana. Rozmowy z operatorami telefonicznymi są nagrywane i nie można wyrazić sprzeciwu. To by mi przeszkadzało.

Ostatecznie Bartek nie wyklucza jednak przyjazdu do Polski. Zadaje sobie pytanie retoryczne: „Czy byłaby to jeszcze jedna emigracja?”.

W tej chwili jest to jednak odległa wizja. Jeszcze kilka lat temu, gdy spotykał się z dziewczyną z Warszawy, mieli w planach wspólne mieszkanie. Szukał nawet pracy w stolicy Polski. Nie wyszło. – Kontakt z nią się urwał, więc nie było dodatkowej motywacji do przyjazdu do Polski. Zostałem u siebie w Koblencji – mówi.

Teraz żyje z Niemką. Annika próbuje uczyć się języka polskiego, choć nie jest to dla niej łatwe. – Dlaczego to robi? Mam pewne przypuszczenia. Pewnego razu kiedy płynąłem na Hel, poznałem parę – on był Niemcem, a ona Polką. On mówił do swojego syna po polsku, który z kolei odpowiadał po niemiecku. Dziwna sytuacja. Spytałem, skąd u niego wola nauczenia się tak trudnego języka. A on na to: „Po prostu chciałem wiedzieć, co teściowa mówi na mój temat” – śmieje się Bartek.

A dzieci? – pytam. – Gdy przyjdą na świat, chciałbym je wychować mądrze. Czy mają być Niemcami, czy Polakami? Byłoby super, gdyby mówiły w obu językach. Szkoda by było, gdyby dzieciaki nie wiedziały, skąd pochodzi ich ojciec. A bez języka będzie im trudniej się dowiedzieć.

niewidoczne Pokolenie

Emilie Mansfeld
Emilie Mansfeld | Foto © zbiory prywatne
Czy drugie pokolenie polskiej emigracji to pokolenie dla Polski stracone? – pytam Emilię Mansfeld. Spotykamy się w biurze berlińskiego oddziału Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich (niem. Deutsches Polen-Institut, DPI). – To pokolenie, które zostało już okrzyknięte niewidocznym. Jeśli ci ludzie się nie ujawnią, to nikt nie rozpozna, że nie pochodzą z Niemiec. Myślę, że nie jest to dla Polski stracone pokolenie. To pokolenie jest szansą, bo może być punktem styczności między dwoma sąsiadami – odpowiada Emilia.

Moja rozmówczyni przyjechała do Niemiec z Siemianowic Śląskich, gdy miała 11 lat. Przed epizodem śląskim, do szóstego roku życia, mieszkała w poniemieckim, niemałym ośrodku wczasowym pod Jelenią Górą, którym kierowali jej rodzice. Sama mówi, że to idealne miejsce na spędzenie wymarzonego dzieciństwa. – Potem na Śląsku ojciec pracował w administracji w Katowickich Zakładach Naprawczych Przemysłu Węglowego KAZETEN, matka – m. in. w ośrodku kultury. Mieli ambicje, chcieli czegoś więcej i oboje mieli mieszane, polsko-niemieckie pochodzenie. Nie można jednak powiedzieć, że ten niemiecki sen się tak łatwo i całkowicie spełnił – opowiada Emilia.

Przeprowadzili się w 1989 roku pod Hanower, niedaleko granicy z NRD, bo tam wcześniej wyemigrowała inna część rodziny. Kilka miesięcy później runął mur berliński, co okazało się dla nich pechowe. Na Zachód ruszyły bowiem tłumy ze Wschodu. Niemcy posługujący się niemieckim byli bardzo mocną konkurencją dla imigrantów z Polski.

Dla Emilii wyjazd był najpierw szokiem. Pamięta, że wcześniej dostała na urodziny pieska, którego musiała oddać. W Polsce zostawiła przede wszystkim przyjaciół, szkołę, w której bardzo dobrze się uczyła. W Niemczech po pierwszych trudach w końcu też odniosła sukces. Tu ukończyła ekonomię ze specjalizacją socjologiczną, dodatkowo europeistykę ze specjalizacją politologiczną. Pracowała m. in. jako referentka do spraw Unii Europejskiej w Bundestagu, w którym spędziła prawie 10 lat. Jej polskie pochodzenie stało się tam atutem, choćby przy przygotowaniach spotkań z polskimi politykami. Potem została pierwszym stałym pracownikiem naukowym Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Berlinie.

Do Polski mogłaby wrócić także na dłużej pod warunkiem, że mogłaby pracować głównie w języku niemieckim i pogodzić pracę z sytuacją osobistą i rodzinną. – Nie jestem zagubiona między polskością a niemieckością. Jestem i Polką, i Niemką. Ale też i Europejką, i kosmopolitką. – My, migranci z Polski, jesteśmy pomostami. I to nie tylko między Polską a Niemcami. Żyjemy w bardzo różnorodnym społeczeństwie. Przedstawiciele innych narodowości mieszkający w Niemczech mogą korzystać z naszych doświadczeń. Mam nadzieję, że takie osoby będą się coraz częściej pokazywać i mówić: „Patrzcie, jesteśmy tutaj. Mamy pomysły” – podkreśla Mansfeld.

Dostrzega też, że wiele osób pozostaje biernych. I też to należy zrozumieć. – Nie każdy jest typem aktywisty. Wiele osób zmienia kraj zamieszkania, by polepszyć swój los. Na początku jest im trudno, bo znajdują się w obcym środowisku. Potem ciężko pracują, aby odnieść sukces i brakuje już im i czasu, i chęci, by jeszcze myśleć i działać na rzecz współpracy między narodami – dodaje Mansfeld.

W ramach polsko-niemieckiego pojednania Emilia jest koordynatorką inicjatywy wzniesienia w Berlinie pomnika ofiar niemieckiej okupacji w Polsce w latach 1939-1945. W projekt zaangażował się też m. in. Paul Ziemiak, urodzony w Szczecinie sekretarz generalny partii CDU. Pomnik ma przypominać, że to obywatele Polski byli pierwszymi ofiarami II wojny światowej. Choć przeszłość i polskość są dla niej ważne, ma świadomość, że dla jej córki Klary mogą być mniej istotne. – Na pewno będę chciała przekazać trochę tej polskości. Przez język, znajomości i podróże. To nawet jest bardzo ważne dla mojego męża – Niemca pochodzącego z Frankfurtu nad Odrą. Chcemy dać córce klucz, a co ona z nim zrobi, to już jej wola. Poza tym dwujęzyczność ma bardzo dobry wpływ na rozwój dziecka. To jest naukowo udowodnione – twierdzi Emilia.
 

Społeczeństwo i trendy

Czytaj więcej o polityce i życiu prywatnym, o klimacie, technologiach i nowych zjawiskach w cyklach felietonów i reportaży o najciekawszych trendach w niemieckim społeczeństwie.