Mobilność i migracje
W poszukiwaniu szczęścia. Dokąd przeprowadzają się Niemcy?

Karin i Slava na Syberii
Karin i Slava na Syberii | Foto: Archiwum prywatne

Do Niemiec imigranci przyjeżdżają tłumnie. Za pracą, spokojnym życiem, socjalem dającym poczucie bezpieczeństwa. A co sprawia, że sami Niemcy decydują się opuścić swój kraj? I jak układa im się tam, skąd często inni uciekają?

Joanna Strzałko

Rosyjska dusza 

– Slava! Slava! – krzyczy Karin do telefonu, ale satelitarne połączenie się rwie. – Zdrowy jesteś? – nie poddaje się Karin. – Nie martw się, wsio normalno – przez trzaski przebija się głos jej męża. Brzmi jak z zaświatów. A tak naprawdę – z odległości 9 tys. kilometrów na wschód.

Patrzę na mapę i głowię się, jak ta drobna Karin dotarła tak daleko. Na podróż z Niemiec do Sriedniej Olokmy, gdzie teraz czeka na nią Slava, trzeba przeznaczyć co najmniej pięć dni.
 
– Najlepiej polecieć przez Moskwę do Irkucka – tłumaczy mi Karin. – Tam nocleg, a rano koleją transsyberyjską – 1700 kilometrów w 33 godziny – do Mogoczy, w Kraju Zabajkalskim. Z Mogoczy biegnie na północ stukilometrowa droga, która kończy się w Tupiku. Ostatni etap podróży – 300 kilometrów, których pokonanie łodzią zajmuje od jednego do czterech dni, w zależności od poziomu wody – wiedzie od południa rzeką Tungir, a od północy rzeką Olokma. Inaczej nie można się do nas dostać.
Karin – buddystka zainteresowana kulturą i filozofią. Slava – myśliwy, praktyczny i skupiony na sprawach dotyczących przeżycia. Ale choć są tak różni, kochają się i wzajemnie szanują.
Karin – buddystka zainteresowana kulturą i filozofią. Slava – myśliwy, praktyczny i skupiony na sprawach dotyczących przeżycia. Ale choć są tak różni, kochają się i wzajemnie szanują. | Foto: Archiwum prywatne
Właśnie w tej liczącej 60 mieszkańców, ukrytej w tajdze wsi Sriedniaja Olokma, zamieszkała 14 lat temu moja rozmówczyni Karin Haß z Hamburga. Pech chciał, że kiedy przyjechała rok temu w odwiedziny do Niemiec, akurat wybuchła pandemia. No i nie ma teraz jak wrócić do domu.
 
– Pierwszy raz wybrałam się na Syberię kajakiem w 1998 roku – wspomina Karin. – Wcześniej pływałam po wodach Alaski, Kanady, Polski, Finlandii czy Mongolii. Uwielbiam ciszę, kontakt z dziką przyrodą, nocleg w namiocie, płomień ogniska. Nie, nie boję się. Dobrze się czuję sama ze sobą.
 
Podczas drugiej podróży na Wschód, w 2003 roku, Karin dociera do wioski, w której się zakochuje. Jeszcze nie ma tam Slavy, są drewniane chaty, serdeczni ludzie, a wokół tajemnicza tajga. Karin chce zanurzyć się w to właśnie odkryte, proste do bólu, ale i niezwykłe syberyjskie życie mieszkających tam Ewenków. Ale najpierw wraca do Hamburga, występuje o wcześniejszą emeryturę. Dwa lata później rusza do Sriedniej Olokmy, pożegnawszy się z dorosłą córką. – Wynajęłam w wiosce chatę na dziewięć miesięcy – opowiada Karin. – Nie myślałam, że zostanę na dłużej.
Podczas drugiej podróży na Wschód, w 2003 roku, Karin dociera do wioski, w której się zakochuje.
Podczas drugiej podróży na Wschód, w 2003 roku, Karin dociera do wioski, w której się zakochuje. | Foto: Archiwum prywatne
Karin zaprzyjaźnia się z miejscowymi, chodzi z nimi na grzyby, na jagody. Powoli przypomina sobie rosyjski, którego dawno temu uczyła się w szkole. I stopniowo – choć proces ten znacznie przyspiesza, gdy pojawia się Slava – traci głowę dla rosyjskiej duszy.

– W Niemczech wszystko musi mieć racjonalne uzasadnienie – wzdycha Karin. – W Rosji rządzą emocje i serce.

To właśnie im się oddaje, gdy pojawia się Slava. – Zamieszkaliśmy w jednej z drewnianych chat – opowiada Karin. – Dostaliśmy ją od lokalnej administracji w bezpłatną dzierżawę. Warunek jest tylko taki, że musisz o nią dbać: naprawić dach, gdy przecieka, czy piec, gdy nie działa. A ten nasz dom był w bardzo złym stanie, mieliśmy więc pełne ręce roboty. Tak, dużo się nauczyłam, tym bardziej że gdy zaczynał się sezon na polowanie, mąż znikał w tajdze na wiele dni. Początki nie byłyby takie trudne, bo przecież wiedziałam, na co się piszę, gdyby nie pewna tajemnica, którą próbował ukryć przede mną mój nowy mąż – ciągnie Karin. – Nie przyznał się, że jest alkoholikiem. Gdy sprawa wyszła na jaw, powiedziałam krótko: albo wódka, albo ja. No i się zaszył. I od tej pory bardzo się pilnuje, nawet praliny z alkoholem nie tknie. Tak, staliśmy się zupełnie inni. I musieliśmy pójść na wiele kompromisów, żeby nam się udało.
Wieś Sriedniaja Olokma liczy 60 mieszkańców.
Wieś Sriedniaja Olokma liczy 60 mieszkańców. | Foto: Archiwum prywatne
Karin – buddystka zainteresowana kulturą i filozofią. Slava – myśliwy, praktyczny, skupiony na sprawach doczesnych. Ale choć są tak różni, kochają się i szanują.

– Ani ja nie chcę go zmieniać, ani on mnie – mówi Karin. – Owszem, na początku się sprzeczaliśmy, ale o takie prozaiczne rzeczy. Nie rozumiałam, jak można spać do 10, gdy wokół jest mnóstwo pracy. Zrywałam się o 7 rano i zasuwałam do wieczora. A wszyscy wokół byli wyspani, zrelaksowani i jeszcze znajdowali czas, by spotkać się, wypić herbatę, pogadać. Dopiero po latach odkryłam, że nie muszę się tak wszystkim przejmować.

Slava z kolei musiał się nauczyć, że Karin lubi sama o wielu rzeczach decydować i ma swoje zdanie. I jak się przy czymś uprze, to na amen. Mówi mu na przykład, że psom przydałyby się szczelne i osłonięte przed śniegiem budy. A on robi wielkie oczy, bo przecież psy tutaj takich wygód nie znają. Odczekała więc parę dni i jak tylko poszedł na polowanie, sama te budy zrobiła. Slava był pod dużym wrażeniem.

Karin sama piecze chleb i ciasta. Zajmuje się ogrodem, gdzie posadziła cukinie, bakłażany, papryki, pomidory i dynie. Slava łowi ryby, poluje, umie wszystko naprawić. Są niezależni. Muszą. Do sklepu jest daleko i nie zawsze dociera tam zaopatrzenie.
Karin zajmuje się ogrodem, sama piecze również chleb i ciasta.
Karin zajmuje się ogrodem, sama piecze również chleb i ciasta. | Foto: Archiwum prywatne
– Mam skromne wymagania – mówi Karin. – Nigdy nie pragnęłam luksusu, wielkiego domu, designerskich mebli. Czyste powietrze, nieokiełznana rzeka, dzika tajga, śnieżna zima, mrozy, takie do -45 stopni, są dla mnie więcej warte niż jakieś wygody. Poza tym czuję się tu wolna. Nikt mi nie mówi, że gdzieś nie wolno wejść, bo to teren prywatny. Polityka też tu nie dociera. I nikt nie ma złudzeń, jak w Niemczech, że politycy mówią prawdę czy że chcą dobrze dla swojego kraju. Ludzie sami sobie radzą i niezwykle się wspierają. Nikt nie zostawi pijanego na mrozie – nie tylko zaprowadzą go do domu, ale także zrobią herbatę i jedzenie przyniosą. A jak masz tu przyjaciół, to takich na dobre i na złe. I nie musisz wcześniej do nich dzwonić i pytać, kiedy znajdą dla ciebie czas. Owszem, jestem rozdarta między dwa kraje – na zachodzie córka, wnuki, przyjaciele, na wschodzie mąż i dobre życie. Dlatego tak długo, jak się da, będę podróżować pomiędzy Rosją a Niemcami.

Jednego tylko żałuję!

Didier Schmallong opuścił Niemcy ponad 20 lat temu i wcale nie ciągnie go do dawnego kraju. – W As-Sawirze, marokańskim, nadmorskim miasteczku Berberów, znalazłem to, czego nie ma już w Europie: spokój, czas i zwykłą ludzką życzliwość – opowiada Didier. – Tu ludzie uśmiechają się do siebie, a ich relacje są niezwykle intensywne i szczere. Zachwyca mnie, że wielopokoleniowe rodziny mieszkają nadal razem i nikt nie umiera w samotności.

Didier zamyśla się i spogląda w stronę oceanu. Termometr pokazuje 15 stopni. Lekki wiatr porusza liśćmi drzewa arganowego w ogrodzie.

– W Hamburgu pracowałem w branży medialnej, ciągle na pełnych obrotach i w biegu – odzywa się Didier po chwili. – Gdy odeszła moja mama, poczułem, że muszę coś w życiu zmienić. W biurze podróży zamknąłem oczy i przejechałem palcem po mapie. Zatrzymałem się przy nazwie Agadir. Nawet wtedy dobrze nie wiedziałem, gdzie leży Maroko, ale przyjąłem to wyzwanie od losu. Po czterech miesiącach w Agadirze, roku w Taghazout, odkryłem As-Sawirę. I tu teraz jest mój dom.
Didier Schmallong opuścił Niemcy ponad 20 lat temu i wcale nie ciągnie go do dawnego kraju.
Didier Schmallong opuścił Niemcy ponad 20 lat temu i wcale nie ciągnie go do dawnego kraju. | Foto: Archiwum prywatne
Didier przez rok prowadzi restaurację, a potem zakłada firmę budowlaną. Od niedawna dostaje też emeryturę z Niemiec, niewielką, bo nie przepracował tam wymaganej liczby lat. Ale na jego blogu czytam, że za 800 euro można w As-Sawirze żyć po królewsku.

– Przepiękne, stumetrowe mieszkanie wynajmiesz tu za 250 euro – wylicza. – Prąd i woda to koszt około 30 euro. Dżinsy, za które w Niemczech wybulisz 300 euro, tu znajdziesz za 20. A jedzenie? Za kilogram pomidorów, ziemniaków płacę 40 centów. I pamiętaj, że warzywa nie są tu pryskane! Świeżą jagnięcinę kupuję po 6 euro za kilo, ryby, kraby i kalmary po 3,80 euro, krewetki po 6 euro. Wszystko prosto z oceanu. Wizyta u doskonałego lekarza to koszt 20 paru euro. Tak, tu da się żyć!

A jednak te niskie ceny są też dla nowo przybyłych pułapką. Jak tłumaczy Didier, ludzie tracą przez nie głowy. Na atrakcyjną działkę czy dom obcokrajowcy rzucają się jak na ofertę last minute.

– Przecież ci sami ludzie, zanim w Niemczech podpiszą umowę, czytają ją z dziesięć razy. Tu im się wydaje, że trzeba podjąć błyskawiczną decyzję, bo taka szansa już się nie powtórzy – mówi Didier. – A potem pojawiają się problemy, bo dom jednak nie taki, bo coś się obsuwa, odstaje, nie domyka.

Didier wie, co mówi, bo w wolnym czasie pomaga imigrantom borykać się z północnoafrykańską biurokracją. Jest mu łatwiej, bo wszystkich już tu zna. Nowo przybyłych Niemców wprowadza w tajniki marokańskiego życia, wypełnia z nimi dokumenty dotyczące pozwolenia na pobyt, pokazuje im sklepy, gdzie są najlepsze towary, czy knajpy, gdzie za parę euro mogą dobrze zjeść.
Wielopokoleniowe rodziny mieszkają nadal razem i nikt nie umiera w samotności.
Wielopokoleniowe rodziny mieszkają nadal razem i nikt nie umiera w samotności. | Foto: Archiwum prywatne
– Dlaczego Niemcy wyjeżdżają z kraju? – zastanawia się. – Myślę, że wielu jest tu ze względu na niskie emerytury. Jeśli ktoś w Niemczech dostaje 1200 euro, a za wynajem mieszkania płaci 800, to trudno mu się za pozostałą kwotę utrzymać. A w Maroku może nadal cieszyć się życiem. I tylko od jego podejścia – czy raczej charakteru – zależy, czy odnajdzie się w nowym kraju. Jedni wtapiają się w otoczenie i integrują, inni duszą się we własnym niemieckim sosie. Widzę tu sporo takich, którzy codziennie przesiadują w tej samej kafejce, z tymi samymi ludźmi, przy tych samych europejskich potrawach i z niezrozumiałą wyższością patrzą na miejscowych. Ale ja się do nich nie zaliczam. Swoją rodzinę znalazłem wśród Berberów i nie musiałem iść na żadne kompromisy, by się wśród nich zadomowić. Byłem ich ciekawy, otwarty na nowe doświadczenia. Może dlatego, że ja po prostu lubię ludzi. I jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że się tu nie urodziłem. Zmarnowałem przez to tyle lat! (śmiech)

Cztery pory roku: zima

37-letniej Katharinie Koch-Hartke też nie przeszło przez myśl, by wrócić do Niemiec, gdy jej turystyczna firma zbankrutowała na dalekiej szwedzkiej północy. Zresztą jak spakować 29 psów?

Dzień jest słoneczny, lecz mroźny. W nocy temperatura spadła do -24 stopni. Katharina rozpakowuje samochód i przyczepkę z klatkami do transportu zwierząt. Właśnie wróciła z pobliskich gór, gdzie trenowała z psami. W tym roku już nie wystartuje, ale za rok albo za dwa lata marzy jej się pokonanie 1200 kilometrów w wyścigu psich zaprzęgów w Norwegii.

– W 2017 udało nam się przejechać krótszą trasę Finnmarkslopet, 500 kilometrów – mówi Katharina. – Było to niezwykłe przeżycie. Wyobraź sobie, pędzisz przez pięć, sześć dni z zaprzęgiem po śnieżnym pustkowiu, śpisz może godzinę na dobę w śpiworze, wtulona w ciepłą sierść psów, a potem dalej i dalej przed siebie.
37-letniej Katharinie Koch-Hartke nie przeszło przez myśl, by wrócić do Niemiec.
37-letniej Katharinie Koch-Hartke nie przeszło przez myśl, by wrócić do Niemiec. | Foto: Archiwum prywatne
Katharina nie wie jednak, czy i kiedy uda jej się wyjść z kłopotów finansowych i wystartować pośród 160 drużyn oraz 1500 psów.

– Samo wpisowe na wyścig to koszt 14 tys. norweskich koron [około 6,3 tys. złotych, przyp. aut.], więc nie wiem, czy będzie mnie na to stać – wzdycha.
 
Ale od początku.
 
W 2007 roku Katharinę nachodzi myśl, że życie jest zbyt krótkie, by odkładać wszystko na później. Nie zastanawiając się długo, składa wymówienie w gabinecie dentystycznym, gdzie pracuje jako asystentka lekarza, a po powrocie do domu pakuje plecak i opuszcza Niemcy. Zatrzymuje się dopiero między Gällivare a Kiruną, za kołem podbiegunowym w Szwecji. Załapuje się do pracy przy psach husky. I to właśnie tam doświadcza największego mrozu – do -46 stopni – i najgorętszego uczucia, które pomaga przetrwać najzimniejszą zimę.

Katharina i Johanna biorą ślub i zamieszkują w 70-letnim, drewnianym domu – typowo szwedzkim, pociągniętym czerwoną ochrą, z białymi framugami. Wokół ustawiają kilkadziesiąt bud dla psów.

Ich maleńka osada Miekojärvi liczy 19 mieszkańców, a średnia wieku sąsiadów wynosi ponad 50 lat. Może dlatego dom, i to w nie najgorszym stanie, można tu kupić już za 35–40 tys. euro. W Niemczech musiałyby zapłacić dziesięć razy tyle.
Ich maleńka osada Miekojärvi liczy 19 mieszkańców, a średnia wieku sąsiadów wynosi ponad 50 lat.
Ich maleńka osada Miekojärvi liczy 19 mieszkańców, a średnia wieku sąsiadów wynosi ponad 50 lat. | Foto: Archiwum prywatne
– Dlaczego zdecydowałyśmy się zostać na Północy? – powtarza moje pytanie Katharina. – Z miłości do przyrody i wyrazistych pór roku. Ze względu na spokój, na ludzi, którzy są szczerzy i bliżej ziemi, i dla których rodzina jest ważniejsza niż zawodowe sukcesy.

Zanim założą własną działalność w 2009 roku, Katharina i Johanna starannie się do tego przygotowują. Doświadczenie zdobywają jako przewodniczki turystyczne. I kiedy czują się gotowe, ruszają. W ofercie mają psie zaprzęgi, noclegi w pensjonacie, wyżywienie. Gdy firma się rozkręca, planują coraz odważniejsze działania, biorą spory kredyt. I wtedy wybucha pandemia.

– Ruch turystyczny ustał, nasze dochody stopniały. Nie byłyśmy już w stanie spłacać rat kredytu – wzdycha Katharina. – Musiałyśmy ogłosić bankructwo.

Bank zabiera wszystko, co było kupione na firmę, a co się da, wystawia na licytację. Ludzie kręcą się wokół domu Johanny i Kathariny. Najbardziej boli je, gdy zabierają psi sprzęt i saunę.

– W Niemczech taka firma jak nasza mogłaby liczyć na rządową pomoc – mówi Katharina. – Ale w Szwecji jest inna filozofia – pomaga się dużym, a nie małym. Cóż, wiedziałyśmy, jakie podejmujemy ryzyko, dlatego nie mamy do nikogo żalu.

– Co teraz? – pytam.

Katharina milczy. W końcu mówi, że już po pandemii spróbują organizować takie małe, ekskluzywne wydarzenia, dla osób, którym nie odpowiada masowa turystyka. Zaczęły też współpracę z firmą od karm i liczą na prowizję ze sprzedaży. Robią zdjęcia, filmy i łapią dorywcze prace. Ale to wszystko mało, by wyżywić 29 czworonogów. Dlatego na stronie internetowej umieściły apel z prośbą o pomoc. Nie dla nich. Dla psów.
Samo wpisowe na wyścig to koszt 14 tys. norweskich koron.
Samo wpisowe na wyścig to koszt 14 tys. norweskich koron. | Foto: Archiwum prywatne

Wolność jest najważniejsza!

Zanim w listopadzie zeszłego roku 36-letni Dominique zamieszkał w rybackiej wiosce Amed w pobliżu Agung, największego wulkanu na Bali, dobrze się przygotował.

– Przez ostatnie dziesięć lat odkładałem każdy grosz i inwestowałem, by pracował na siebie i przynosił zysk – mówi. – Pewnie, że mógłbym liczyć na to, że zaraz znajdę w Amed pracę i jakoś wszystko się ułoży. Jednak świadomość, że mam finansowe zabezpieczenie, daje mi poczucie wolności. Dzięki niemu mogę na spokojnie myśleć, czego naprawdę chcę.

Podczas studiów uniwersyteckich (między innymi filologia, filozofia, tłumaczenia) Dominique zarabia w weekendy w warzywniaku, a w tygodniu w angielskim pubie na południu Niemiec jako kelner oraz pomoc kuchenna i sprzątająca.

– Oprócz pensji dostawałem mnóstwo napiwków, które dobrze lokowałem – mówi Dominique.

W okresie studiów mieszka z dziewczyną, po obronie zamierzają znaleźć pracę i przeprowadzić się do większego mieszkania.

– I nagle zdałem sobie sprawę, że się duszę – wspomina Dominique. – Przyglądałem się znajomym, którzy żyją, jakby ich zaprogramowano: szkoła, praca, kredyt, dom, dziecko. Robili kariery w korporacjach, ciągle byli zmęczeni i nieszczęśliwi.
Dominique pakuje plecak i jedzie do Azji. Odwiedza Kambodżę, Wietnam, Indonezję. Najbardziej podoba mu się na Bali, gdzie osiada. Jego murowany domek w Amed – 45 mkw. z sypialnią, salonem, kuchnią, łazienką, tarasem i ogrodem, w którym rosną banany i papaje – stoi pięć minut od plaży.
Zanim w listopadzie zeszłego roku 36-letni Dominique zamieszkał w rybackiej wiosce Amed w pobliżu Agung, największego wulkanu na Bali, dobrze się przygotował.
Zanim w listopadzie zeszłego roku 36-letni Dominique zamieszkał w rybackiej wiosce Amed w pobliżu Agung, największego wulkanu na Bali, dobrze się przygotował. | Foto: Archiwum prywatne
– Za jego wynajem płacę 200 euro miesięcznie – mówi Dominique. – Prąd kupuję w supermarkecie, sam decyduję, ile go potrzebuję. Woda? Jest dotowana przez rząd, a do tego mamy tu własne studnie. Sezon deszczowy, który właśnie się skończył, przyniósł dużo ulew. Woda przestała być też problemem dla mieszkańców wyspy, odkąd duże hotele są nieczynne, a masowi turyści nie zużywają jej na prysznice, jacuzzi i baseny.

W Amed Dominique zaczyna dzień o 6 rano. Do 8 ćwiczy jogę. Potem pływa. Do 12 pracuje przy komputerze, tłumaczy i uczy się. Po lunchu o 12 idzie na zakupy, jeździ na skuterze, czyta. O 15 trenuje na siłowni. Obiad gotuje w domu. Wieczorem, około 18.30, ogląda filmy, a o 21 idzie spać.

– Jasne, że chciałbym też pracować, ale czekam na oficjalne pozwolenie, by legalnie prowadzić zajęcia jogi czy kursy zdrowego odżywiania – dodaje Dominique.

– A nie czujesz się samotny? – pytam.

– Lubię spędzać czas sam ze sobą – śmieje się Dominique. – Gdy chcę zobaczyć znajomych, wpadam do kafejki – tam zawsze ktoś siedzi. Dwa razy w tygodniu spotykam się też z nauczycielem języka indonezyjskiego. Chciałbym móc swobodnie porozumiewać się z lokalnymi mieszkańcami, z sąsiadami. Tym bardziej że często gramy razem w szachy. Staram się im okazywać szacunek, ale pragnąłbym wyrazić to słowami.

Taki pejzaż

Erdmute Sobaszek mówi tak piękną i czystą polszczyzną, jakby urodziła się i wychowała w Polsce, a nie w byłym NRD. Jej przyjaciele śmieją się, że języka nauczyła się, wkuwając na pamięć „Bema pamięci żałobny rapsod” Cypriana Kamila Norwida. Próbuję sobie wyobrazić, jak 20-letnia Erdmute siedzi nad książką i czyta: „Czemu, cieniu, odjeżdżasz / ręce złamawszy na pancerz? / Przy pochodniach / co skrami grają około twych kolan?”. Przecież można sobie na tym język połamać!

– To prawda – śmieje się Erdmute. – Miałam początkowo wiele powodów do frustracji – składnia polskiego jest zupełnie inna niż niemieckiego. Zanim to załapałam, był pot i łzy.
Erdmute Sobaszek
Erdmute Sobaszek | Foto: © Betty Schiel
Najchętniej jednak sięgała Erdmute do tekstów piosenek, które śpiewała Ewa Demarczyk.

– Ma dykcję jak żyleta – mówi. Dalej wyjaśnia: – Czasem tak się dzieje, prawdopodobnie za sprawą podświadomości i emocji, że jakiś język ot tak się chłonie. Może dlatego po polsku mówiłam już po dwóch, trzech miesiącach nauki.

Ale po kolei. Najpierw ponure lata 70. i duszne NRD-owskie klimaty.

– Polska wydawała mi się wtedy oazą wolności – opowiada Erdmute. – Jeździłam po tym wówczas bratnim kraju autostopem i dobrze się tam czułam. Ludzie byli otwarci i ciekawi „innych”. A potem wracałam do wschodnich Niemiec, gdzie wszyscy na siebie donosili, gdzie inny ubiór czy zachowanie były źle widziane, gdzie podczas rozmowy kwalifikacyjnej na wymarzoną germanistykę usłyszałam, że nie nadaję się ze względów ideologicznych.

Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy Erdmute, gdyby nie bogate kontakty towarzyskie jej brata z Polakami. A to on do nich jeździ, a to oni wpadają do niego. I pewnego dnia pod Berlinem pojawia się Wacław, student historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Stuka do drzwi, otwiera mu Erdmute. Jest 1976 rok.

– Decyzja o opuszczeniu Niemiec i przeprowadzce do ukochanego wcale nie była trudna – mówi Erdmute. – A Polacy przyjęli mnie z sercem na dłoni. Byłam im wdzięczna, bo jak wielu wschodnich Niemców wstydziłam się za mój kraj. Wiesz, nas w NRD wychowywano w poczuciu winy. W szkole nauczyciele brali nas za fraki, prowadzili do muzeum historii Niemiec i mówili: „A teraz patrzcie!”. A tam zdjęcia z Oświęcimia, lampa z abażurem z ludzkiej skóry, filmy z obozu, których ja bym swoim dzieciom nie puściła.
Erdmute i Wacław Sobaszek podczas koncertu
Erdmute i Wacław Sobaszek podczas koncertu | Foto: © Martin Rada
Wacław kończy studia w Warszawie i przenoszą się z Erdmute do Olsztyna, gdzie z przyjaciółmi angażują się w alternatywny ośrodek kultury Pracownia. Erdmute zdaje maturę z polskiego i dostaje się na zaoczne studia pedagogiczno-kulturalne.

– Wrosłam w naszą Pracownię, brałam udział w dyskusjach, w warsztatach – opowiada. – Ale przyszedł grudzień 1981 roku i zakazano nam wszelkiej działalności. Jeszcze zanim zamknięto naszą Pracownię, już snuliśmy plany, by wynieść się na wieś i tam kontynuować artystyczną pracę. Tak też się stało. Wiosną 1982 roku znaleźliśmy z Wackiem dom koło Węgajt pod Olsztynem.

Jest 1982 rok, stan wojenny. Mieszkają dwa kilometry za wsią, cztery kilometry od sklepu. Dwójka małych dzieci. Rower. Telefon u sołtysa.

– Tak, to był trudny czas – uśmiecha się Erdmute. – Ale ani razu nie przyszło mi do głowy, by uciekać do Niemiec.

Grupa przyjaciół pomaga Erdmute i Wacławowi przekształcić murowany budynek gospodarczy w salę teatralną – wstawiają okna i piec, kładą drewnianą podłogę.

– W ciągu dnia zajmowałam się dziećmi i studiami, a wieczorem teatrem i muzykowaniem – uśmiecha się na to wspomnienie Erdmute. – Taka była nasza conocność – romantyczny czas.

W 1986 roku do Erdmute i Wacława dołącza małżeństwo Małgorzaty i Wolfganga Niklausów, przypadkowo również polsko-niemieckie. Tak powstaje Teatr Wiejski Węgajty, zafascynowany ludowością, etnicznymi źródłami, wiejską tradycją.

– To był wspaniały czas – opowiada Erdmute. – Uczyliśmy się starych pieśni i zwyczajów, które przetrwały jak skarb w bursztynie, organizowaliśmy wyprawy artystyczne do innych wsi, kolędowaliśmy. A potem przyszły lata transformacji ustrojowej i wieś zalał młody, agresywny kapitalizm. Powoli, ale systematycznie niszczono wspólnotowość. Tam, gdzie kiedyś witano nas z otwartymi ramionami, spotykaliśmy się z rezerwą albo – co gorsza – z nowo wzniesionymi murami i wysokimi bramami z metalu. Dlatego nasze działania nawiązują dziś do wspólnoty. Z mocnym akcentem na ekologię. 
W 1986 roku do Erdmute i Wacława dołącza małżeństwo Małgorzaty i Wolfganga Niklausów, przypadkowo również polsko-niemieckie. (fot. Archiwum prywatne) , Tak powstaje Teatr Wiejski Węgajty, zafascynowany ludowością, etnicznymi źródłami, wiejską tradycją.
W 1986 roku do Erdmute i Wacława dołącza małżeństwo Małgorzaty i Wolfganga Niklausów, przypadkowo również polsko-niemieckie. (fot. Archiwum prywatne) , Tak powstaje Teatr Wiejski Węgajty, zafascynowany ludowością, etnicznymi źródłami, wiejską tradycją. | Foto: © Privatarchiv und Eugenia Wasylczenko
Erdmute śmieje się, że nie potrafi opowiadać o sobie, nie mówiąc o teatrze.

– Wstaję rano i od razu zaprzątają mnie nasze artystyczne działania, kładę się, a proces myślowy trwa. I tak przez cały dzień. Szczególnie odkąd dzieci wyjechały. Tak, moi synowie przeprowadzili się do Niemiec. To zabawne, bo to kiedyś ja wyjeżdżałam do „tego lepszego kraju”, a teraz oni, tylko w przeciwnym kierunku. Jeden już się ustatkował, ma pracę, partnerkę i syna, a drugi żyje trochę w rozkroku – mieszka w Berlinie, ale związany jest z Akademią Sztuki w Szczecinie. A ja? Jak jadę do Niemiec, to czasem czuję się tam jak cudzoziemka.

Gdy Erdmute pierwszy raz znalazła się w Berlinie Zachodnim, najadła się strachu. Chciała po spotkaniu pojechać na wschodnią stronę i nagle zorientowała się, że nie wie, gdzie jest.

– Podeszłam do kobiety w chuście, by spytać o drogę. Pomyślałam, że też jest tu obca, to będzie mniejszy wstyd. Nawet biletomat był dla mnie problemem! Zupełnie idiotyczna sytuacja, przecież mówiłam po niemiecku! – opowiada. – Zresztą z tym moim niemieckim to też ciekawe doświadczenie. Jak nieużywany przedmiot zardzewiał i zrobił się ciężkawy. I kiedy niedawno wzięłam się do tłumaczenia niemieckiej poetki żydowskiego pochodzenia, Gertrudy Kolmar, okazało się, że z większą swobodą tłumaczę z niemieckiego na polski. Tak, tłumaczenie sprawia mi wielką przyjemność, mogę wtedy połączyć te moje dwa „ja”: to dzisiejsze i to, które gdzieś tam kiedyś zostało za zachodnią granicą. Nie, nie mam poczucia, jakbym cokolwiek straciła, przenosząc się z jednego kraju do drugiego. A powiem nawet więcej – zyskałam bezcenny skarb, taki dwukulturowy punkt widzenia. Tym bardziej żałuję, że w Polsce mało kto interesuje się Niemcami. A przecież nasze kultury mogłyby sobie tyle dać!

PS W 2019 roku 270 tys. Niemców opuściło swój kraj. W tym samym czasie do Niemiec przybyło ponad 1,5 mln imigrantów.

***
Karin Haß o swoim życiu na Syberii napisała kilka książek; informacje o nich, a także porady znajdziecie na jej stronie: https://taigaleben.de/
Jeśli wybieracie się do Maroka, na blogu Didiera znajdziecie wiele podpowiedzi. Możecie też kontaktować się z samym autorem: http://marokkoauswanderer.blogspot.com/
Na tej stronie można nie tylko wesprzeć psy husky, ale też skorzystać z ekskluzywnej oferty Kathariny i Johanny: https://www.8seasonshuskies.com/
Erdmute i Wacław Sobaszkowie zapraszają do Teatru Węgajty. Informacje o tym, co się u nich dzieje, znajdziecie na stronie: https://teatrwegajty.eu/
   

Niemcy dziś

Czytaj więcej o polityce i życiu prywatnym, o klimacie, technologiach i nowych zjawiskach w cyklach felietonów i reportaży o najciekawszych trendach w niemieckim społeczeństwie.