Rozmowa
Wstawaj, Odessa, Charków są pod ostrzałem

Lada Nakoneczna
© Dwutygodnik fot. (fragment) Ksenya Kovtanyuk

Zabrałam ze sobą tubę z pracami, niewielki plecaczek z dokumentami i komputerem oraz moje dwuletnie dziecko – mówi ukraińska artystka, której udało się przedostać z Kijowa do Warszawy.

Lada Nakoneczna

Karol Sienkiewicz: Kilka dni temu udało ci się wyjechać z Ukrainy razem z twoim synkiem Dariim. Jesteś tymczasowo w Polsce i za jakiś czas jedziesz do Lipska, gdzie od dawna miałaś zaplanowaną wystawę.

Lada Nakoneczna: Od roku. Dostałam rezydencję w Muzeum Sztuk Pięknych (MdbK) w Lipsku. Chciałam przyjrzeć się ich kolekcji pod kątem sztuki socrealistycznej, zarówno niemieckiej, jak i tej ze Związku Radzieckiego. Lipsk i Kijów od 60 lat są miastami partnerskimi. Moja ostatnia wystawa w Narodowym Muzeum Sztuki Ukrainy (NAMU) w Kijowie koncentrowała się na socrealistycznych pejzażach. Interesuję się pejzażami, bo trudno w nich dostrzec krytyczne ostrze sztuki. Kiedy muzea pozbywają się socrealizmu, bo nie wiedzą, jak go pokazywać, pejzaże zostają, uznawane po prostu za gatunek malarstwa, a nie kategorię polityczną. Więc chciałam kontynuować moje badania w Lipsku. Do tego mam zaplanowaną wystawę w tamtejszej galerii Eigen + Art, która mnie reprezentuje od prawie dekady. Pierwotnie miałam przyjechać w grudniu, ale covid pokrzyżował mi plany i przesunęliśmy wyjazd na marzec.
 

Myśl o tym, że Kijów mógłby zostać zbombardowany, wydawała mi się szalona. Do głowy mi nie przyszło, by przyspieszać wyjazd do Niemiec.

Lada Nakoneczna



Planowaliśmy wyjazd z moim mężem i synkiem, byliśmy już spakowani, wykupiliśmy ubezpieczenie. Kiedy okazało się, że Rosjanie gromadzą wojsko na granicy z Ukrainą, niektórzy przyjaciele namawiali nas, by jak najszybciej wyjechać, ale nie wierzyłam, że może dojść do inwazji. Wydawało mi się, że to bardziej wojna medialna, w której Putin sieje strach i pokazuje, kim naprawdę jest. Kiedy Rosja uznała niepodległość Donieckiej Republiki Ludowej (DRL) i Ługańskiej Republiki Ludowej (ŁRL), wydawało mi się, że to dobrze, bo teraz wszyscy się przekonają, że Rosjanie tam już od dawna są. Myśl o tym, że Kijów mógłby zostać zbombardowany, wydawała mi się szalona. Sądziłam, że Putin wyśle wojska tylko do Donbasu. Podobnie myślało wielu Ukraińców. Do głowy mi nie przyszło, by przyspieszać wyjazd do Niemiec.


Ale sytuacja zaczynała się pogarszać.

Gdy prezydent Zełenski ogłosił stan wyjątkowy, przestraszyliśmy się, że mogą zostać zamknięte granice, a my mamy zobowiązania w Lipsku. Więc przesunęliśmy wyjazd o kilka dni. Ale we czwartek wczesnym rankiem zadzwoniła do mnie siostra: „Wstawaj, Odessa, Charków są pod ostrzałem”. Więc zapakowaliśmy bagaże do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Wszystkie ulice w Kijowie były zablokowane samochodami, zatankowanie graniczyło z niemożliwością, tak długie były kolejki do stacji benzynowych. Sam wyjazd z Kijowa zajął nam pięć godzin, a potem okazało się, że droga do Lwowa też jest zakorkowana. Dojechaliśmy o piątej rano następnego dnia. W tym czasie Ukraina przeszła ze stanu wyjątkowego w stan wojny. Mój mąż nie mógł już przekroczyć granicy. 

W międzyczasie ciągle dyskutowaliśmy, co powinniśmy robić, czy nie lepiej byłoby zostać w Kijowie, czy jechać na zachód Ukrainy. Doszliśmy do wniosku, że żadne miasto w Ukrainie nie jest bezpieczne, ale mimo wszystko Lwów wydawał mi się bezpieczniejszy, do tego jest blisko granicy z Polską. Wciąż myślałam o moim dwuletnim synku. Z mężem zastanawialiśmy się, czy nie zostać razem we Lwowie, bo jeśli spróbuję wyjechać z Ukrainy z Dariim, może się okazać, że rozstajemy się na zawsze. Ale nie mogłam wyobrazić sobie, że ukrywam się z synkiem w schronie. On jest taki mały, nie byłam w stanie. 

To trudne decyzje.

Ostatecznie zdecydowałam się na wyjazd. Ale jak wyjechać? Mieliśmy samochód, ale skoro mój mąż zostawał w Ukrainie, to wiadomo, że jemu samochód się bardziej przyda. Oznaczało to, że przekroczę granicę pieszo. Wtedy jeszcze nie myśleliśmy o pociągu. Jedynym pieszym przejściem granicznym była Medyka-Szeginie. Postanowiłam najpierw sprawdzić sama, jak to wygląda. Musiałam przejść pieszo 25 kilometrów, idąc wzdłuż kolejki samochodów, która się nie poruszała. Szły ze mną kobiety z dziećmi, obładowane bagażami. Nie wiedziałyśmy, ile nas jeszcze dzieli od przejścia granicznego. Zajęło mi to cztery godziny. Na przejściu zobaczyłyśmy tłum kobiet pogrążonych w rozpaczy. Tam nie było nawet kolejki, lecz morze ludzi. Postanowiłam zawrócić do mojego męża, który czekał na mnie na końcu kolejki samochodów. Szłam razem z kobietą, Ukrainką pracującą w Niemczech, która przyjechała po swoją córkę, czekającą na nią w jednym z samochodów w kolejce. Miałyśmy szczęście, bo podwiózł nas mężczyzna, który przy okazji opowiedział nam, że właśnie udało mu się odstawić swoją żonę i córkę do pociągu do Przemyśla. W jego ustach brzmiało to na bezpieczne i nawet komfortowe, więc gdy wróciłam z mężem tego wieczora do Lwowa, zaczęliśmy zastanawiać się nad pociągiem.

Następnego dnia pojechaliśmy na stację kolejową, by dowiedzieć się, kiedy odjeżdżają pociągi do Przemyśla. Poza informacją, że wszystkie bilety są wyprzedane, nie sposób się było czegokolwiek dowiedzieć. Okazało się, że bilety wcale nie są potrzebne, kto się dostanie do pociągu, ten jedzie. Perony były zapchane ludźmi, ale wydawało się, że wyjazd jest możliwy. Już wtedy postanowiłam nie brać ze sobą wózka. W nocy się przepakowałam, by mieć mniej bagażu. Wreszcie ogłoszono, że pociąg do Przemyśla odjeżdża z innego peronu, więc ludzie ruszyli, przechodząc po prostu przez tory. Tymczasem podjechał nie międzynarodowy skład, lecz zwykła elektryczka, która zwykle jeździ na trasach podmiejskich. Nikt nie był pewien, czy to ten pociąg, zwłaszcza że po drugiej stronie peronu zatrzymał się inny. A między tymi pociągami stał ściśnięty tłum kobiet z dziećmi i mężami, którzy przyszli im pomóc i się pożegnać. Wreszcie ogłoszono, że do Przemyśla jedzie właśnie elektryczka, dosyć krótka, więc wszyscy rzucili się do pociągu, tłum napierał i nie było gdzie uciec. 
 

Wyjazd z Kijowa zajął nam pięć godzin, do Lwowa dojechaliśmy następnego dnia. W tym czasie Ukraina przeszła ze stanu wyjątkowego w stan wojny. Mój mąż nie mógł już przekroczyć granicy.

Lada Nakoneczna




Twój mąż był z tobą?

Tak. Zdecydowaliśmy się zostawić większość bagażu. Na szczęście staliśmy niedaleko drzwi do pociągu, gdy w ogólnym chaosie ludzie starali się dostać do środka po głowach innych, a ci w środku wyrzucali przez okna większe bagaże, by zrobić miejsce. Policjant wziął mojego synka i pomógł mi wejść z nim do pociągu. Myślałam, że jestem ostatnia, ale wcisnęła się jeszcze jedna kobieta i drzwi się zamknęły. 

Co miałaś ze sobą?

Tubę z moimi pracami, niewielki plecaczek z dokumentami i komputerem oraz moje dziecko. Gdy już byliśmy w środku, zorientowaliśmy się, że nie ma nawet jak się ruszyć, pociąg był zapchany, do tego wszystkie byłyśmy w tej samej sytuacji – kobiety z dziećmi. Przez pierwsze dwie godziny stałam z synkiem na rękach. Wtedy pociąg zatrzymał się w szczerym polu, ogłoszono, że będziemy tam stali około dwóch godzin, więc wyszłyśmy na zewnątrz, usiadłam na torach i czekałam. Staliśmy tam cztery godziny. Darii zasnął mi na rękach i ktoś mi odstąpił miejsce siedzące. I tak dojechaliśmy na granicę, gdzie spędziliśmy kolejnych kilka godzin, tak bardzo przeciągała się kontrola dokumentów po stronie ukraińskiej. Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, jak długo to wszystko potrwa. Cała podróż ze Lwowa do Przemyśla zajęła 22 godziny. Większość z nas nie miała wystarczającej ilości wody i jedzenia. Zmieniałam pieluchę synka w kabinie maszynistów. Jednym było za zimno, innym za gorąco, a wiele dzieci to były kilkutygodniowe niemowlęta. Ale było też poczucie solidarności, gdy okazało się, że jedna osoba nie zdążyła wsiąść po jednym z postojów, po prostu zatrzymaliśmy pociąg.
W Przemyślu czekali na mnie przyjaciele, którzy zakładali, że podróż ze Lwowa powinna zająć, tak jak w rozkładzie, góra trzy godziny. Teraz odpoczywam kilka dni w Polsce, zanim ruszę dalej na rezydencję do Lipska. Tam mam gdzie mieszkać przez miesiąc.

To krótka perspektywa.
Tak.
 

W ogólnym chaosie ludzie starali się dostać do pociągu po głowach innych, a ci w środku wyrzucali przez okna większe bagaże, by zrobić miejsce.

Lada Nakoneczna



Ludzie poza Ukrainą często zapominali, że na wschodzie kraju trwa wojna. Tymczasem wojna znajdowała odzwierciedlenie także w twojej sztuce.

Tak, wszystko to, co działo się przez ostatnich osiem lat, to, co robił Putin, a świat szybko przechodził nad tym do porządku dziennego. Za każdym razem uchodziło mu to na sucho. Przed wojną w Donbasie Putin wysłał wojska do Gruzji, świat się tym nie przejmował. Na wielu wystawach i w wielu moich pracach opowiadałam o wojnie. Dwa lata temu na wystawie „Images from Abroad” w galerii Eigen + Art w Berlinie pokazałam pejzaże z ukrytymi historiami inwazji, wojny, żołnierzami. Chciałam sprawdzić, co się właściwie widzi, gdy się jest skonfrontowanym z obrazem. Zazwyczaj widzi się piękny pejzaż, ale nie wie się, co się za nim kryje, co się tam tak naprawdę dzieje. Postrzegasz tylko powierzchnię, nie sięgając głębiej, nie wiesz na przykład, kto się kryje za drzewem. Przy okazji tej wystawy miałam możliwość rozmawiać z wieloma osobami o wojnie. Wiele z nich wątpiło, czy to jest prawdziwa wojna. Nie zdawali sobie nawet sprawy, że w Donbasie regularnie giną ludzie. Teraz Ukraina ponownie wróciła na pierwsze strony gazet i – jak wcześniej – ukraińscy artyści spotykają się z oskarżeniami, że wykorzystują tę sytuację. Ale my opowiadaliśmy o wojnie przez osiem ostatnich lat.

Ukraina co kilka lat wracała jako gorący temat i ukraińscy artyści stawali się wtedy bardziej widoczni. Doświadczyłaś tego jako członkini grupy R.E.P. Zaczynaliście działać podczas Pomarańczowej Rewolucji na przełomie 2004 i 2005 roku, ale byliście też aktywni w czasie Euromajdanu w 2014 roku. Teraz ponownie wiele galerii w Europie prawdopodobnie was zaprosi. Wasz głos będzie słyszalny.

Tak, ale to zainteresowanie zazwyczaj kończyło się na populistycznych wystawach, zwłaszcza po drugim Majdanie. Podczas pierwszego Majdanu w 2004 roku byliśmy jeszcze bardzo młodzi i nie było tak niebezpiecznie jak w 2014 roku. Pierwszy Majdan trwał krócej, dla nas opierał się na entuzjazmie, poczuliśmy, że ludzie mają moc sprawczą. Zaraz po Pomarańczowej Rewolucji zaczęliśmy robić akcje, w których ujawnialiśmy język przestrzeni publicznej.
 

Ukraina wróciła na pierwsze strony gazet i artyści znowu są oskarżani, że wykorzystują tę sytuację. Ale my opowiadaliśmy o wojnie przez osiem ostatnich lat.

Lada Nakoneczna



Odnosiłem wrażenie, że był w tym duch reform. Gdy R.E.P. się czymś zajmował, to dlatego, że chciał coś zmienić. Jak wtedy, gdy zaczęliście się przyglądać Akademii Sztuk Pięknych. Chcieliście też po prostu zmienić akademie artystyczne.

Tak, właśnie poprzez ujawnienie języka wizualnego, a nawet języka ciała samych profesorów. W innym projekcie badaliśmy, jak partie polityczne wykorzystują kolory. Interesował nas publiczny język symboli. Drugi Majdan trwał dłużej, nie skupialiśmy się tak bardzo na produkcji sztuki, byliśmy bardziej obywatelami, pozostając artystami, ale sztuka nie była w tym najważniejsza. Raczej obserwowaliśmy, byliśmy świadkami. Robiliśmy też zupełnie inne prace niż dziesięć lat wcześniej, głównie dokumentowaliśmy to, co się działo. Podczas drugiego Majdanu wielu artystów nagle stało się „politycznymi”, odpowiadając na zapotrzebowanie płynące z Zachodu, robiąc powierzchowne, populistyczne prace. Pojawiały się na Zachodzie i łatwo o nich zapominano. Ukrainę postrzegano jedynie przez pryzmat tych wielkich wydarzeń. Skupiano się na prostej reprezentacji, a nie na procesach, które miały miejsce w Ukrainie. Z zachodniej perspektywy ukraińska kultura jawiła się jako fragmentaryczna i powierzchowna, a nie jako skomplikowany twór. W rezultacie Putin może powiedzieć, że Ukraina to nazistowskie państwo i ludzie na Zachodzie nie wiedzą zupełnie, jak na to reagować. Bo nie znają Ukrainy, a jedynie tych kilka rewolucyjnych momentów w naszej najnowszej historii. Kultura jest ukryta za przekazami medialnymi.

Towarzyszy temu rodzaj paternalistycznego podejścia, także tu, w Polsce: myśmy już to przerabiali, przeszliśmy transformację, wiemy, z czym to się je.

Podczas rewolucji w Ukrainie świat widział w tym rodzaj awangardowego procesu, byliśmy nośnikiem zmian. Ale jednocześnie dyskusje medialne odbijały stosunek, o którym mówisz: my już wiemy, co to jest. Więc jesteśmy awangardowi czy może znacie już tę awangardę?
Nie sądzę, by w obecnych warunkach ktokolwiek się zastanawiał nad tworzeniem sztuki. Ukraińcy umierają, wszyscy jesteśmy w szoku. To nowa, obca nam sytuacja. Wiedzieliśmy, że to się może wydarzyć, ale nikt z nas w to nie wierzył. A my ostrzegaliśmy Zachód. I czy teraz ów paternalistyczny wszechwiedzący Zachód jest gotowy na wojnę w swoim domu?
 

Ostrzegaliśmy Zachód. I czy teraz ów paternalistyczny wszechwiedzący Zachód jest gotowy na wojnę w swoim domu?

Lada Nakoneczna



Co się dzieje z twoimi przyjaciółmi artystami?

Większość z nich jest w Ukrainie, niektórzy w Kijowie. Lesia Khomenko ze swoją córką są w Iwano-Frankiwsku, Zhanna Kadyrowa w Kijowie, podobnie Nikita Kadan, który ukrywa się w piwnicy galerii i robi wystawę z tego, co jest w magazynie. Vova Vorotniov jest w Łucku i pomaga w logistyce transportu pomocy z Polski do Ukrainy.

Dla osób spoza Ukrainy sytuacja też się bardzo w ciągu ostatniego tygodnia zmieniła, zwłaszcza w kwestii stosunków z Rosją. Dotyczy to także świata sztuki, który nagle zdał sobie sprawę z udziału rosyjskich oligarchów w rynku, w wystawach oraz z ich bezpośrednich związków z Putinem. Ale ukraińscy artyści byli od lat na te relacje wyczuleni, bojkotowaliście wiele wydarzeń.

Osiem lat temu, gdy rosyjska Duma zgodziła się na aneksję Krymu, miałam bilety do Moskwy na wystawę, którą organizował Garage. Miałam mieć wspólną ekspozycją z Nikitą Kadanem i Mykolą Ridnym. Gdy zobaczyłam w wiadomościach, co się dzieje, od razu zadzwoniłam do kuratorów z Moskwy i powiedziałam, że odwołuję wystawę. Nikita i Mykola postąpili tak samo. Kuratorzy zupełnie nie rozumieli, jak ktokolwiek może odwołać u nich wystawę. Zamiast niej odbyła się dyskusja, na którą przylecieliśmy do Moskwy. Staraliśmy się otwarcie i publicznie wyjaśnić naszą decyzję, ale dla nich nie było to jasne. Potem były Manifesta w Petersburgu, zbojkotowane przez wielu artystów. W ostatnich latach odmawialiśmy udziału w wielu przedsięwzięciach. Na przykład w wystawie „Diversity United”, która otworzyła się w Galerii Trietiakowskiej w Moskwie w ostatnim roku, a teraz jest w Kunsthalle Berlin, nowej berlińskiej instytucji na dawnym lotnisku Tempelhof. Potem miałam jechać do Paryża. Ja i kilku moich kolegów byliśmy zaproszeni do udziału w tej wystawie. To wspólne przedsięwzięcie Rosji, Niemiec i Francji, z oficjalnym wsparciem najwyższych szczebli, w tym Macrona i Putina. Wiedziałam, że jeśli zbojkotujemy tę wystawę, nikt nas nie poprze. A wystawa miała swój polityczny wymiar, chodziło o pokazanie Rosji jako normalnego państwa, otwartego na różnorodność, nieprześladującego swych obywateli. Ale doskonale wiemy, że Rosja ma tyle wspólnego z tytułową różnorodnością, co gazeta „Prawda” z prawdą. Wystawa była instrumentem, który kreował wizerunek Rosji jako państwa nieróżniącego się zbytnio od Niemiec czy Francji. Dlatego też bardzo zależało im na przekonaniu ukraińskich artystów do wzięcia udziału – oferowali bardzo dobre warunki finansowe. Długa lista znanych ukraińskich artystów odmówiła. A artyście nie jest łatwo odrzucić zaproszenia na wystawę w tak poważnych instytucjach, w europejskich stolicach. 
 

Gdy rosyjska Duma zgodziła się na aneksję Krymu, od razu zadzwoniłam do Moskwy. Rosyjscy kuratorzy zupełnie nie rozumieli, jak ktokolwiek może odwołać u nich wystawę.

Lada Nakoneczna



Ostatni tydzień całkowicie zmienił sytuację.

Rosja zawsze starała się działać w sferze niedopowiedzenia, tak by niektórzy ludzie, mniej zorientowani, nie byli pewni, co Putin naprawdę robi, co naprawdę dzieje się w Doniecku i Ługańsku. Wiele osób, nie znając sytuacji w Ukrainie, ulegało dezinformacji. Teraz nikt nie może mieć wątpliwości.

Wracając do sztuki, panowało też przekonanie, że sztuka zawsze będzie czysta, bezpieczna, niezależnie od sytuacji politycznej, że wystawiając w Rosji, można coś tam zmienić. Takich argumentów używali organizatorzy Manifesta w Petersburgu. Że przygotowując Manifesta, niezależnie od aneksji Krymu przez Rosję, można zmienić poglądy zwykłych Rosjan.
Mówi się, że artyści widzą więcej, że potrafią ujawniać skomplikowaną naturę rzeczy, bo sztuka łączy różne perspektywy. Ale ukraińscy artyści opowiadali o tym, co się dzieje. Od dawna. Więc ufa się nam czy nie? Słucha się nas czy nie? A jednocześnie pojawiają się głosy, że sztuka może szybko zmienić czyjeś poglądy, że jeśli wezmę udział w wystawie w Rosji, to Rosja stanie się bardziej otwarta na różnorodność. Chyba przesadnie wierzymy w to, że sztuka może zmienić świat. Może, ale nie w takich warunkach, no i to długi i skomplikowany proces. Kontekst jest silniejszy niż sztuka.

Sankcje są silniejsze niż sztuka.
Tak.

Jak najlepiej wspierać ukraińskich artystów w obecnej sytuacji?

Powinniśmy skupić się na długoterminowych projektach, unikać wystaw blockbusterów o wojnie w Ukrainie. Lepiej skupić się na kontekście, warunkach, które do tej wojny doprowadziły. Lepiej wydać pieniądze na projekty badawcze, bardziej rozbudowane przedsięwzięcia niż po prostu wystawy.

Ale artyści potrzebują też bezpośredniego wsparcia, zwykłej pomocy.

Nie wiemy, jak długo potrwa wojna. Na razie nie wiemy nawet, kto bardziej potrzebuje pomocy – ci, którzy zostali w Ukrainie, czy ci, którzy wyjechali. Ale mam przeczucie, że ci, którzy zostali, potrzebują tej pomocy bardziej, powinniśmy skupić się na nich, zaoferować im konkretną pomoc, najlepiej stworzyć system, który reagowałby szybko na zmienne potrzeby. Najbardziej palącą potrzebą jest zakończenie tej wojny i katastrofy humanitarnej, póki jeszcze żyją ludzie, którym trzeba pomóc, oraz ci, którzy pomoc niosą – oni sami mogą jej wkrótce potrzebować.
 

REDAKCYJNA KOOPERACJA

Wywiad powstał w ramach działu UKRAINA przygotowanego przez dwutygodnik.com