Złote rączki w Niemczech
„Usługi skoczą do 100 euro za godzinę”

W Niemczech potrzeba 161 tys. fachowców
W Niemczech potrzeba 161 tys. fachowców | Foto (fragment): pexels.com

​Na złote rączki czeka w Niemczech ponad 160 tysięcy miejsc pracy. Jak bardzo fachowcy są poszukiwani, przekonałam się, gdy zaraz po zamknięciu granic z powodu pandemii zaczepił mnie sąsiad. – Nie wiesz, gdzie jest Andrzej? Dzwonię i dzwonię, a on nie odbiera – dopytywał zaniepokojony.

Joanna Strzałko

Gazeta.pl i Goethe-Institut rozpoczynają publikację cyklu reportaży „Oto Niemcy”. W ramach tego projektu polscy reporterzy i reporterki będą przyglądać się życiu codziennemu za naszą zachodnią granicą. Pierwszy materiał z tej serii poświęcamy pracy złotych rączek.
Niemcy, jak to Niemcy, znani z zamiłowania do porządków, wzięli się za nie po ogłoszeniu izolacji przez Kanclerz. A wraz z przedłużającym się przymusowym pobytem w domu weszli w kolejny etap – remonty. Bo przydałoby się odmalować ścianę, wymienić od dawna cieknącą rurę, podkleić kafelki na schodach. I zaczęli dzwonić do Andrzeja.

Andrzej przyjechał do Niemiec jako pracownik sezonowy 30 lat temu. Dziś ma tu mieszkanie, a z jego usług korzysta wielu sąsiadów – przy drobnych naprawach i większych remontach jest niezastąpiony. Kiedy zniknął – pewnie wrócił do Polski – znajomi zaczęli załamywać ręce.

Kim jest niemiecka złota rączka? Ile zarabia? Zapytałam u źródeł.

Posłuchajcie: był sobie Niemiec, Turek i dwóch Polaków...

Osiem prac w pięć lat

Jest długi weekend, wieje. 51-letni Zbigniew składa spadochron. To był jego 2275. skok. Głos ma spokojny i opanowany. Myślę, że musi mieć nerwy ze stali.

Do Niemiec przyjechał pięć lat temu. Wcześniej, przez 17 lat, prowadził w Gliwicach firmę zajmującą się instalacjami grzewczymi i sanitarnymi.

– Ale zachorowałem i choć miałem doskonałą opiekę w Śląskim Centrum Chorób Serca, pojawiło się ryzyko, że będę musiał iść na dłuższe zwolnienie – opowiada Zbigniew. - Nie pociągnąłbym biznesu, straty byłyby zbyt duże. Zdecydowałem się więc na wyjazd do Niemiec, gdzie jeśli masz stałe zatrudnienie, nawet kiedy zostaniesz zwolniony, przysługuje ci chorobowe w wysokości około 80 procent wynagrodzenia.
Zbigniew
Zbigniew | Foto: archiwum prywatne
Zaczęło się obiecująco: Zbigniew wysyła życiorys, referencje i dyplom mistrza do polskiej agencji pracy, która współpracuje z podobną po niemieckiej stronie. Proponują mu dwumiesięczny kurs językowy i delegują, z trzymiesięczną umową, do firmy instalacyjnej pod Augsburgiem, w Bawarii.

– Radość trwała krótko – mówi Zbigniew. – Gdy umowa dobiegała końca, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, zwolniono wszystkich Polaków. Dowiedzieliśmy się, że nowe umowy będą podpisywane dopiero po Nowym Roku. Obraziłem się, że w taki sposób chcą na mnie zaoszczędzić i zacząłem szukać nowej pracy.
 
Przez te pięć lat w Niemczech Zbigniew będzie się jeszcze parę razy obrażał. Ale wygląda na takiego, który wie, czego chce i nie pęka.

– Czasem chodziło o nie do końca jasne umowy, które można interpretować na korzyść pracodawcy, o brak zleceń czy o pracę w terenie - wyjaśnia Zbigniew. – W Niemczech fachowcy muszą bardzo często jeździć po kraju. Dziś jest Frankfurt, za tydzień Fulda, a za miesiąc Stuttgart. Tak tu się pracuje i nikogo to nie dziwi. Ale mnie nie odpowiada ten tryb życia. Dwa razy w tygodniu chodzę na kurs językowy dla zaawansowanych, nauka niemieckiego jest dla mnie ważna. Gdybym jeździł w delegacje, może i zarabiałbym ponad 20 euro na godzinę. Wolałem jednak szkołę. Dlatego rok temu zatrudniłem się w małej niemieckiej firmie w Hesji. Działa lokalnie. To moja ósma praca. Jest OK.

Zbigniew przychodzi do firmy o 6.55 rano. Dostaje od szefa zlecenia, omawia z nim i kolegami szczegóły – kto z kim i czym się zajmuje. O 7.30 pakują samochody i wyjeżdżają w teren. – Po naprawie u klienta wypisujemy protokół z zestawieniem zużytego materiału i z informacją, co zostało wykonane – opowiada Zbigniew. – Klient podpisuje dokument, a szef na jego podstawie wystawia i wysyła fakturę, która jest płatna przelewem. Tak wygląda tu rozliczanie. O 16-17 jesteśmy z powrotem w firmie, rozpakowujemy samochody, zamawiamy materiały na następny dzień – ciągnie Zbigniew. – Gdy wszystko jest gotowe, wypijamy piwo, którego zapasy szef uzupełnia na bieżąco. Dopiero potem rozchodzimy się do domów.

A jak traktują cię klienci? – dopytuję.

– Są tacy sami jak polscy – odpowiada Zbigniew. – Jeśli mają przykre doświadczenia, to patrzą spod oka, a jak dobre, to i kawę zrobią, i pogadają – jak u nas – a nawet dadzą napiwek, jeśli są zadowoleni.

To dobrze ci się tu pracuje? – drążę.

– Odpowiada mi tutejsza kultura pracy – mówi Zbigniew. – W Polsce na budowie zatrudniani są często przypadkowi ludzie. Tu w mojej branży nawet właściciele firm muszą mieć dyplom mistrzowski albo czeladniczy, co oznacza ukończoną szkołę, wieloletnie doświadczenie i praktykę. Wykształcenie zawodowe jest w cenie. Całe szczęście, że wszystko mam udokumentowane.

Czyli traktują cię jak równego sobie? – pytam.

– Wiem, że to drażliwy temat. Wiele razy słyszałem skargi kolegów z Polski na niemieckich pracodawców. Ale ten medal ma dwie strony. Z jednej jest nieufność rodaków, słabe kwalifikacje i kiepski język. Z drugiej podejście Niemców do obcych, których zatrudnia się na chwilę. Ale w Polsce też się z tym spotkałem, a w mojej obecnej firmie szef jest taki sam dla wszystkich. Dla niego liczy się zaangażowanie i doświadczenie, a nie narodowość pracownika.

A coś cię tu zaskoczyło? – dopytuję.

Polska jest bardziej otwarta na nowości. Przez wojnę, komunizm musieliśmy się uczyć wszystkiego od początku.

  –Tak, przywiązanie Niemców do ciągłości, taka kontynuacja, której u nas nie ma – mówi Zbigniew po namyśle. – Oni przekazują sobie nie tylko wiedzę, zasady czy procedury postępowania, ale są również wierni sprawdzonym technologiom. Pamiętam, że gdy w Gliwicach demontowałem przedwojenną instalację, z zaciekawieniem przyglądałem się starym częściom. Przyjeżdżam do Niemiec, patrzę, a one są tu nadal produkowane. Uznano, że skoro są dobre i działają, to po co je zmieniać. Polska jest bardziej otwarta na nowości. Przez wojnę, komunizm musieliśmy się uczyć wszystkiego od początku. Tylko że u nas często najważniejsza jest cena. Niemcy, mając więcej kasy, mogą sobie pozwolić na lepsze rozwiązania, które będą dłużej działać. Im chodzi głównie o to, by było solidnie, niekoniecznie tanio. Choć, wiadomo, też potrafią liczyć. To przecież tacy sami ludzie jak my, tylko po drugiej stronie Odry.

To chyba masz mało napraw? – zastanawiam się na głos.

– Przez to, że roboczogodzina jest droga i waha się w Niemczech od 65 do 95 euro, może się okazać, że naprawa starego sprzętu wyniesie tyle co połowa wartości nowego – armatury czy pieca – mówi Zbigniew. – Dlatego jeśli widzę, że chodzi o drobną rzecz i nie ma przy tym dużo pracy, to robię. A jeśli muszę spędzić kilka godzin na naprawie, a rezultat jest wątpliwy, mówię, że trzeba kupić nowe urządzenie.

A jak to wszystko znosi twoje serce? – pytam.

– Muszę żyć, a nie czekać, aż się do reszty zepsuje – śmieje się Zbigniew, wrzuca spadochron do bagażnika i odjeżdża. 
 
W czerwcu 2019 roku Niemiecka Federalna Agencja Pracy ogłosiła, iż na fachowców m.in. z branży elektronicznej i wodno-kanalizacyjnej czeka ponad 161 tysięcy miejsc pracy. Zarobki robotników wynoszą w Niemczech około 43 000 euro brutto rocznie. Tytuł mistrzowski jest ceniony, co widać w wynagrodzeniu większym od średniego o blisko 15 000 euro rocznie (czyli wynosi około 58 000 euro rocznie brutto). Najmniej zarabiają malarze, dekarze i ślusarze – poniżej 35 000 euro brutto rocznie, najwięcej zaś technicy, mechatronicy i elektrycy – do 53 000 euro brutto.

Oszczędziłem kilkadziesiąt tysięcy euro

Około pierwszej w nocy 27-letniego Tima budzi telefon.

– Mam pilne zgłoszenie – mówi dziewczyna z centrali nad Jeziorem Bodeńskim i podaje dane kontaktowe.

Kilka sekund zajmuje mu wciągnięcie firmowych szaro-czerwonych spodni, białego T-shirtu i sznurowanych, czarnych butów z metalowym podnoskiem. Ma wprawę – należy do ochotniczej straży pożarnej, gdy zawyje syrena, musi w kilka minut być na posterunku. W służbowym minivanie ma cały potrzebny sprzęt. Z domu wychodzi na paluszkach, by nie obudzić śpiącej żony, córki i dwóch pochrapujących na kanapie psów.

– Wizyta w domu klienta wynosi 75 euro za każdą godzinę – opowiada Tim. – Dlatego też, by nie narażać ludzi na niepotrzebne wydatki, próbuję niektóre problemy rozwiązać przez telefon. Jeśli kaloryfer wydaje dziwny dźwięk, tłumaczę, jak go odpowietrzyć, a gdy kapie woda, to proszę, by sprawdzić uszczelkę. Niekiedy cała moja pomoc ogranicza się do tej bezpłatnej rozmowy.
Decyzję o naprawie poprzedza konsultacja telefoniczna
Decyzję o naprawie poprzedza konsultacja telefoniczna | Foto: pixabay.com
Tim pracuje na stanowisku montera. Nie przepada za telefonicznymi 24-godzinnymi dyżurami, które ma raz w miesiącu. Gdy był mały, marzył mu się raczej zawód inżyniera. – Niestety, moje marzenie legło w gruzach, gdy poszedłem do szkoły – śmieje się Tim. – Edukacja, ku mojemu rozczarowaniu, niewiele miała wspólnego z zabawą klockami K'nex, z których w dzieciństwie namiętnie budowałem maszyny i dźwigi. Dopiero po latach, gdy dorosłem, podjąłem świadomą decyzję, by zdobyć dyplom majstra. Kształciłem się wieczorowo. Udało się.
 
Odwiedzam Tima w jego dwupoziomowym domu na niewielkiej niemieckiej wsi w okolicach Kirchheimbolanden. Na podłodze pył, a wokół nóg plączą się szlifierki, wiertarki, kable i śruby.

– Kilka lat temu wziąłem się za remont – wyjaśnia Tim. – Tak, sam. Wiesz, ile zaoszczędziłem?

Tim wylicza, że koszt robotnika budowlanego waha się w Niemczech od 40 do 60 euro za godzinę. A jeśli firma przyśle dwie czy trzy osoby, to trzeba ten wydatek pomnożyć przez liczbę pracowników.

– Za remont takiej łazienki jak moja, czyli około 10 m2, musiałbym zapłacić od 16 do 20 tysięcy euro – mówi Tim. – A tak kupiłem potrzebne materiały za 3 tysiące euro i to był mój cały koszt.

W mieszkaniu Tim wymienił już instalację grzewczą, wodną, elektryczną, wyburzył jedną ścianę, postawił drugą, wyrównał je i pomalował, położył kafle podłogowe, wymienił okna. Mógłby tak wyliczać do rana. Remont pochłania cały jego wolny czas. Na urlopie był ostatni raz trzy lata temu, w Austrii, przez trzy i pół dnia. Ale nie żałuje, przyjdzie i na to czas.

– Pewnie można by znaleźć niedrogie firmy, ale czy to się opłaca? – zastanawia się Tim. – U sąsiada tani fachowcy wylewali taras, ale wyszło krzywo. Po kilku miesiącach przyjechali, by poprawić, co sknocili. Zdjęli część kafli, ale zaczął sypać śnieg, więc się zawinęli do domu. To było w kwietniu zeszłego roku. Od tamtej pory nie pojawili się. Ten słynny „niemiecki perfekcjonizm” odchodzi, niestety, do przeszłości. Przez pośpiech wszystko robi się byle jak.

Zdaniem Tima z powodu kiepskiego wynagradzania fachowców ci najlepsi odchodzą z zawodu. – Z tych 75 euro na godzinę, które klient płaci za moje usługi, większość kasy idzie na podatki, ubezpieczenia, opłaty za firmowy sprzęt, samochody i magazyn – wyjaśnia Tim. – Na samą pensję zostaje niewiele - około 20 euro brutto. Dojdzie do tego, że usługi skoczą do 100 euro za godzinę, bo trzeba będzie podwyższyć fachowcom pensje. Bo jak nie, to kto zechce przyuczać się do zawodu?

Kilka lat temu Tim próbował zmienić pracę. Wysłał 43 oferty do największego zakładu chemicznego w Ludwigshafen, który słynie z atrakcyjnych wynagrodzeń. Otrzymał jednak same odmowne odpowiedzi. Chętni walą tam drzwiami i oknami. Trudno się przebić.

– Dziś szczególnie – przez pandemię – cenię to, co mam – mówi Tim na pożegnanie. – Nie muszę  się martwić o wynagrodzenie czy ubezpieczenie. Stałe wpływy na konto dają mi poczucie bezpieczeństwa. Wymyśliłem jednak, że jak już skończę remont w domu, to w wolnym czasie będę dorabiać przy budowach w okolicy. Solidność, wszechstronność i uczciwość będą moją marką. Przyda się każdy grosz.

27 euro na godzinę. Na rękę!

Krzysztof, 31 lat, wytrzymał w Niemczech cztery lata. Może zostałby i dłużej, gdyby nie sprawy sercowe. W styczniu tego roku spakował, co miał, i wrócił w okolice Poznania.

W 2016 roku nie jechał, a frunął na Zachód jak na skrzydłach. Nie to, że mu w Polsce coś nie pasowało. On od zawsze dawał sobie radę. Pierwszą pracę podjął, gdy miał 13 lat. Rozwoził wtedy pizzę na rowerze. Cotygodniową wypłatę, 50 złotych plus napiwki, oddawał mamie. W domu często brakowało na chleb. Po gimnazjum próbował sił w kilku szkołach, ale nie wyszło. Zatrudnienie znalazł w prywatnej firmie, w której przyuczył się do zawodu lakiernika. Kilka lat później dostał etat jako ślusarz i monter, choć tak naprawdę zajmował się spawaniem.

– Pewnie żyłbym tak dalej, gdyby któregoś dnia nie zagadał do mnie znajomy Polak z Niemiec – opowiada Krzysztof. – Powiedział: „Ty, spawacz, z takimi umiejętnościami dostaniesz u Niemca pracę z pocałowaniem ręki! Za 27 euro za godzinę! Netto! Na legalu! Przyjeżdżaj, pomogę”.

Krzysztof jest jedynym Polakiem w niemieckiej firmie (...) Widzi, że poziom jest wyrównany. Tylko podejście do pracy jest inne niż w kraju.

Tak kusił, że Krzysztofowi przestała odpowiadać polska pensja. Chciał też choć raz poczuć się doceniony.

Rzeczywistość rozminęła się z marzeniami: Po przyjeździe w okolice Landau, niedaleko francusko-niemieckiej granicy, znajomy Krzysztofa przeprasza go i mówi, że tymczasowo brak roboty. Po sześciu tygodniach praca się znajduje, ale nie za 27 euro na rękę, lecz za osiem.

Krzysztof jest jedynym Polakiem w niemieckiej firmie, która zajmuje się stalowymi konstrukcjami. Ale nie ma kompleksów. Widzi, że poziom jest wyrównany. Tylko podejście do pracy jest inne niż w kraju.

– Wszystko musiało być zrobione idealnie, aż szef uznał, że lepiej być nie może – wspomina Krzysztof. – A jak coś sknociliśmy, to nie było poprawiania – trzeba było robić od nowa, bez dyskusji. Zaimponował mi też szacunek Niemców do pracy. Nikt tu się nie spóźniał, nie chodził na zwolnienia lekarskie ani nie przychodził do roboty na kacu. Gdy szliśmy do klienta, mieliśmy te same T-shirty, bluzy, kurtki. I żadna nadgodzina się nie gubiła. Wszystko było rzetelnie rozliczane.

Po trzech latach, wraz z przyswajaniem niemieckiego, Krzysztof zaczyna się orientować, że nie wszystko w firmie jest OK, i że jest inaczej traktowany niż pozostali pracownicy. – Okazało się, że dostaję o kilka euro mniej na godzinę – mówi Krzysztof. – To mnie zabolało.

Gdy prosi szefa o podwyżkę, ten odmawia. Krzysztof znajduje inną pracę, za 16,50 euro brutto na godzinę. Szef obraża się i przestaje się do niego odzywać.

W drugiej firmie miesięczna pensja Krzysztofa waha się od 1900 do 2100 euro na rękę, w zależności od liczby nadgodzin. – Odżyłem, choć i tak lwią część wynagrodzenia zjadały mi wysokie koszty utrzymania – 630 euro za wynajem mieszkania i 150 euro na rachunki – wylicza Krzysztof. – Nie wiem, jak by się moje zawodowe życie ułożyło, gdyby nie powrót do Polski. Ten drugi szef ciągle do mnie dzwoni i pyta, czy wracam do Niemiec. Zaproponował podwyżkę i pomoc w znalezieniu tańszego mieszkania. Na razie próbuję rozwijać własny biznes w kraju. Ale raźniej mi, gdy wiem, że gdzieś tam czekają na mnie otwarte drzwi.

Byłem kotem, jestem lisem

W szarym, kilkupiętrowym budynku w centrum Mannheimu, zaraz obok dworca kolejowego, mieści się niemiecka szkoła alternatywnej medycyny. Tu, na pierwszym piętrze, ma swoje biuro 63-letni Cetin. Urządził je przytulnie, jak w domu. Pełno w nim rodzinnych zdjęć, płyt, książek, jest i radio stylizowane na stare, telewizor, a nawet domek i miski dla psa.
 
Pijemy z Cetinem ciepłą, mocną kawę. Za oknem przechodnie kulą się pod parasolkami, na deszczu mokną ławy i stoły irlandzkiego pubu, podzwania tramwaj pełen pasażerów w maskach.

– Jestem tu majstrem od 12 lat – zaczyna swą opowieść Cetin, ubrany, jak przystało na niemieckiego robotnika, w niebieskie spodnie z dużymi kieszeniami, czarne buty ochronne na grubej podeszwie i dopasowany kolorystycznie polar. – Odpowiadam za stan techniczny budynku, który należy do właściciela szkoły, a mojego szefa, a także za wszelkie naprawy, sprzątanie, pranie dywanów, mycie okien i fasad. Szef ma w sumie 56 takich szkół, w tym dwie w Szwajcarii. Odwiedziłem i wypucowałem większość z nich. Tylko...

Widzę, że Cetin się waha. Upija łyk kawy, poprawia okulary. W końcu podchodzi do komputera.
Cetin w swoim biurze
Cetin w swoim biurze | Foto: archiwum prywatne
– W ciągu ostatnich lat pisałem do szefa kilka razy – mówi w końcu Cetin, przeglądając mejlową korespondencję. – W krótkich żołnierskich słowach prosiłem go o podwyżkę, bo osiem euro na rękę, jakie mi płaci, jest poniżej minimalnego wynagrodzenia. Ani razu nie dostałem odpowiedzi. No i wymyśliłem, że napiszę taki prawdziwy list, biznesowym językiem. Pomogła mi przybrana córka, która studiuje w Londynie. Odpowiedź nadeszła już po kilku dniach. I to cała strona! Szef napisał tak: „Herr Cetin, wiem, że Pan jest wysokiej klasy fachowcem, ale jest pandemia. Chciałbym Panu więcej płacić, lecz z czego?”.

Cetin przerywa i przygląda się swoim dłoniom. – Wszystko, co mam, a raczej miałem, zawdzięczam im – wzdycha.

Przychodzi na świat w 1957 roku w Anatolii. Jest dziewiątym, najmłodszym dzieckiem w rodzinie. To on ma się w przyszłości opiekować rodzicami. Ale gdy kończy 22 lata, jedzie do Niemiec w odwiedziny do brata i siostry, którzy tam pracują. Akurat wtedy Turcja wprowadza stan wyjątkowy i zamyka granice. – Mama długo płakała, gdy powiedziałem, że nie wrócę - mówi cicho Cetin.

Pierwszy własny biznes Cetin otwiera w Heidelbergu. Lokal z kebabem okazuje się sukcesem. Po kilku miesiącach odsprzedaje go z zyskiem i zakłada firmę zajmującą się czyszczeniem elewacji. – Nie miałem pojęcia o niemieckiej biurokracji – opowiada Cetin. – Poszedłem do urzędu, zarejestrowałem działalność i byłem szczęśliwy, gdy dostałem pierwsze zlecenie, na głównej ulicy Heidelbergu. Czy się na tym znałem? Oczywiście, że nie. Ale się nie bałem i dałem sobie radę. A po tygodniu otrzymałem list. Urzędnicy zapytali  w nim, czy posiadam dyplom majstra, bo tylko z takimi papierami mogę czyścić fasady budynków. Wlepiono mi karę i musiałem zmienić działalność na „usługi sprzątające”.

Cetin chce natychmiast iść do szkoły i uczyć się na majstra, ale życie ma własne plany. Odchodzi od niego żona i tym samym rozpada się małżeństwo zaaranżowane przez rodzeństwo Cetina. Żona zabiera walizki, ale zostawia ich trzy córki. – Wstawałem o piątej rano, robiłem dziewczynkom śniadanie i odprowadzałem je do szkoły. Starałem się motywować je do nauki. Chciałem, by miały lepiej niż ja. A potem biegłem do pracy – opowiada.

Firma Cetina szybko się rozkręca. – Moi klienci byli zadowoleni, gdyż stawałem na głowie, by spełnić ich oczekiwania, i gdy pytali: „Cetin, dasz radę?”, zawsze odpowiadałem: „Dam!” – wspomina Cetin.
 
I tłumaczy mi, że ludzie dzielą się na koty i lisy. Lis jest sprytny, wie, co robić, rozważa za i przeciw. A kot zna tylko jedną drogę, a jak jest niebezpiecznie, to ucieka na drzewo. – Czasem brałem się za rzeczy, na których się zupełnie nie znałem – przyznaje Cetin. – Może i lepiej, inaczej nigdy bym niczego nie zrobił. Byłem nie tylko jak kot, ale i jak trzmiel, który nie wie, że jego ciało jest ciężkie. Bo przecież jakby wiedział, nie wzbiłby się w powietrze.

Gdy pytam, jak udało mu się konkurować z niemieckimi firmami, odpowiada: – Musiałem nauczyć się dyscypliny, punktualności, terminowości, dokładności. W Turcji, Grecji czy we Włoszech fachowcy mówią do klienta: „Przyjdziemy jutro”. A gdy ten pyta: „To kiedy dokładnie?”, odpowiadają, że nie wiedzą. I trzeba na nich czekać cały dzień. W Niemczech to nie do pomyślenia.

Sława Cetina dociera nawet do nieufnej gminy żydowskiej w Heidelbergu. To do niej należą ściśle strzeżone tajemnice archiwum, biblioteka i synagoga. – Początkowo byli do mnie sceptycznie nastawieni, bo gdzieś tam z tyłu głowy mieli, że jestem muzułmaninem, ale z czasem docenili nie tylko moje usługi, ale i charakter, i powierzyli mi klucze do wszystkich budynków – mówi z dumą Cetin. – Przepracowałem dla nich 13 lat.

Gdy po ośmiu latach weekendowej nauki i praktyk Cetin zdobywa upragniony tytuł majstra, jego firma rozrasta się do 28 współpracowników. – Nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym nie dał drugiej szansy żonie, która postanowiła do mnie wrócić – wzdycha Cetin. – No i znów próbowaliśmy być razem i ponownie nam nie wyszło. „Dlaczego?” – zadręczałem się pytaniami i pogrążałem się w smutku tak wielkim, że już nie potrafiłem ciągnąć biznesu. Ogłosiłem upadłość, zatrudniałem się to tu, to tam, aż trafiłem do szkoły w Mannheimie.

I co teraz? – pytam, dopijając ostatni łyk kawy.

– Czekam na emeryturę, mam do niej jeszcze tylko dwa lata – odpowiada Cetin. – Dostanę 650 euro od państwa niemieckiego i około 350 euro od tureckiego. W Niemczech trudno będzie mi za to żyć – za sam wynajem mieszkania płacę tu ponad 800 euro. Ale córki mam już odchowane, świetnie sobie radzą, myślę więc, że pojedziemy z drugą żoną do Anatolii. Chciałbym postawić tam w ogrodzie, obok domu, ule i przyglądać się, jak pracują pszczoły. Może będzie nawet własny miód? – rozmarza się Cetin. – Bo dyplom pszczelarza już mam, o tam, wisi w ramkach na ścianie. Widzisz, jaki zrobił się ze mnie sprytny lis? (śmiech)
 

Niemcy dziś

Czytaj więcej o polityce i życiu prywatnym, o klimacie, technologiach i nowych zjawiskach w cyklach felietonów i reportaży o najciekawszych trendach w niemieckim społeczeństwie.